sobota, 30 sierpnia 2014

C.R. Kiernan "Tonąca dziewczyna" recenzuje Tomek Droszkowski

Bardzo podoba mi się, zresztą już od dawien dawna, inicjatywa wydawania książek w ramach takiej serii jak MAGowa Uczta Wyobraźni. Głównie dlatego, że po prostu ta nazwa nie jest na wyrost i naprawdę pojawiają się tam książki z ciekawą perspektywą, zdarzeniami, nieodmiennie interesujące fabularnie, a czasami i zwyczajnie schizowe i wywołujące chore i postrzelone obrazy w głowie. Kiedy czytam książkę z Uczty Wyobraźni, to wiem, że moja wyobraźnia jak najbardziej ma wtedy moment uczty, złożonej z najlepszych wizji i pomysłów pisarzy z całego świata. Recenzowana poniżej pozycja nie należy w tym wypadku do wyjątków.



Pani Caitlin R. Kiernan nie jest zbyt znaną autorką u nas w kraju. O ile się nie mylę, Tonąca Dziewczyna była pierwszą pozycją tej autorki wydaną w Polsce, ale jednocześnie nie jest jej całkowitym debiutem literackim. Osobiście najlepiej Kiernan kojarzyłem wcześniej – i nie jest to skojarzenie pozytywne – z napisania książki Beowulf na podstawie filmu pod tym samym tytułem, który z kolei był adaptacją staroangielskiego poematu. Słowem – kojarzyłem Kiernan jako osobę żyjącą na cudzym pomyśle. Dlatego nieźle się zdziwiłem, kiedy zapowiedziano tę autorkę w ramach Uczty. Niemniej po zachwytach na blurbie z tyłu książki należy sądzić, że Stany Zjednoczone już od dawna mają o niej zgoła odmienne zdanie, i u nich jest to dość znacząca postać na przestrzeni ostatnich lat w weird ficton. Cóż, dobre i to, ale i tak do Tonącej Dziewczyny podchodziłem z lekkim sceptyzmem.


Zwłaszcza, że stylistycznie to leży baaardzo daleko od klasyki gatunku, o czym świadczą już pierwsze strony. Kiernan proponuje styl quasi-Kingowy, gawędziarski, usiłujący wydarzeniami normalnymi odwrócić naszą uwagę od bytów paranormalnych, a obyczajowością zrównoważyć strach. Osobiście nie miałbym nic przeciwko temu, gdyby nie fakt, że dla przysłowiowego zwyczajnego czytelnika parę rzeczy może się tutaj wydać dziwne, ale w sferze obyczajowej. Bez owijania w bawełnę – Kiernan jest transseksualną lesbijką. Fakt ten, powszechnie znany, dla fanów Uczty Wyobraźni nie jest zapewne niczym nowym – na światło dzienne wychodziły tam pozycje wielu podobnych autorów i autorów, m.in. Jeffa Noona czy Catherynne L. Valente. Nie wspominam o tym jednak dla samego faktu, dochodzimy bowiem do najbardziej kontrowersyjnej, przynajmniej dla mnie, części książki, gdzie poglądy autorki znajdują wyrażenie w paru monologach czy stwierdzeniach. Nie powiem, żeby mi to jakoś przeszkadzało na przestrzeni całej lektury, można się jednak poczuć nieswojo, osobiście niezbyt pasują mi wywody tego typu. Na szczęście większą wagę ma tutaj fabuła, co mnie zresztą niezmiernie cieszy.

Odnośnie samego wydania, jest to klasyczna Uczta Wyobraźni, w każdym tego słowa znaczeniu. Twarda, porządna okładka, dobry papier, generalnie miły i przyjemny wygląd i funkcjonalność rzutująca na znacznie większą radość z lektury, niż czytanie w wyświechtanym świstku. Ładna jest zwłaszcza okładka, odpowiednio hipnotyzująca i szalona i wprowadzająca w klimat smętnego szaleństwa ogarniający całą treść. Łowcom teorii spiskowych polecam przyjrzeć się cyfrze występującej w znacznej ilości na tej właśnie okładce, bo później odegra dość znaczną rolę w fabule.

Ale o czym w ogóle to cudactwo jest? Obok mojego zwyczajowego wodolejstwa wypadałoby wspomnieć także o tym. Zatem, poznajcie Indię Morgan Phelps, przezywaną przez przyjaciół swoimi jakże pociesznymi inicjałami Imp.  Imp jest uzdolnioną malarską, pisującą także czasami opowiadania. Pracuje w sklepie z przyborami artystycznymi, żyje własnym życiem i ogólnie ma się dobrze. Aha, i jeszcze jeden szczegół. Imp jest zdiagnozowanym przypadkiem schizofrenii. Jest tego faktu jak najbardziej świadoma, bierze leki, odwiedza psychologa, wspomina nam zresztą o tym dość często, jak gdyby w obawie, że może o tym zapomnieć. Uczynienie jej główną bohaterką, a zarazem narratorką było genialnym posunięciem autorki. W trakcie książki Imp niejednokrotnie gubi własne rozważania, przechodzi z wątku do wątku, bywa chaotyczna, obsesyjna, czasami także rozmawia ze sobą… Dokładnie tak jak w podobnej sytuacji pisałaby osoba nie do końca spójna psychicznie, co jest ogromnie ciekawym zabiegiem i ogromnie intryguje.
Nasza słodka świruska wkrótce, po niezbędnym wprowadzeniu w realia, zaczyna nam pokrótce wyjaśniać powód pisania swojego dziennika, którym ta książka w istocie ma być – a dokładnie aby wyrzucić z siebie wydarzenia, jakie ją ostatnio napotkały. A były one wyjątkowo dziwne. Najpierw, totalnie bez powodu przygarnia z ulicy wyrzuconą kobietę (z którą później nawiązuje zresztą romans…), aby później na mrocznej drodze, nocą, spotkać w ciemnościach kompletnie nagą kobietę, która kojarzy się jej nieodmiennie z dwiema postaciami z dzieciństwa – Małą Syrenką oraz… Wilkiem z Czerwonego Kapturka. Jakim cudem jest w stanie widzieć dwie wersje tego samego wydarzenia? Kim jest dziwna kobieta? Na te pytania znajdziecie odpowiedź już w książce. Całość jest naprawdę zgrabną opowieścią weird fiction, z dużym naciskiem zwłaszcza na słowo weird. Z każdym następnym rozdziałem następuje coraz większy odlot, który mocno kontrastuje z wcześniejszą obyczajowością historii. Imp z czasem coraz głębiej sięga do tematu kobiety spotkanej na drodze, znajduje obrazy, mity, podania czy odniesienia związane blisko z jej postacią i niejednokrotnie się jej nasuwające… A wszystko to skrzętnie odnotowuje nam w swoim pamiętniku.

Żeby nie było tak pięknie i różowo, rozczarowuje jednak końcówka, która całą tę klimatycznie budowaną zabawę w zbieranie najmniejszej wycinki z gazet na temat Syreny, zmienia w nic nieznaczący mętlik. Poczułem się w tym momencie jakby to całe budowanie nastroju historiami czy opisami obrazów było pozbawione sensu, a cała fabuła – zabawą w kotka i myszkę niewartą świeczki. To nic dobrego dla książki. Natomiast wydarzenia jeszcze sprzed zakończenia, kiedy owa „dziwność” okalająca całą opowieść znajduje ujście wybucha w postaci totalnej zgrozy i niesamowitości podobał mi się niezwykle. A więc naprawdę nie jest tak źle z całą końcówką, tylko sama puenta jest taka… nijaka. Cóż, takie uroki obcowania z wariatką. Swoją drogą, dokonano na końcu kolejnego fajnego pomysłu w postaci „Tylnich Kartek” będących swoistym epilogiem historii. To nieco ratuje to nieszczęsne zakończenie.

Z grubsza więc, książka zasłużyła na obecność w Uczcie Wyobraźni. Jest odpowiednio klimatycznie, schizoidalnie i dziwacznie, a całość ta okolona jest całkiem niezłym stylem pisarskim. Parę razy wprawdzie mina zrzedła mi przy moralitetach z cyklu gender, o których już wspominałem, ale na szczęście nie ma ich zbyt wielu i można swobodnie czerpać sporą radość z lektury. A ta, jak już wspomniałem, spokojnie może zostać opatrzona tabliczką z napisem „totalnie dziwne”, co w przypadku tego gatunku należy do sporych komplementów. Uczta Wyobraźni? Jak najbardziej.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz