sobota, 9 sierpnia 2014

Słuchajcie, coś wam opowiem - Piotr Borowiec


Słuchajcie, coś wam opowiem

                                                                                                
To był stały numer kierownika zespołu redakcyjnego. Na sam koniec, po recenzji, po korekcie, po z pozoru beznadziejnej walce z biurokracją uczelni, po zdobyciu środków na publikacje, po ustawieniu terminów w drukarni, po tej całej gehennie profesor Modrzej na ostatnim zebraniu potrafił wyciągnąć jakąś pierdołę.  Wałkował ją, narzekał na nią, sarkał i dzielił się swoimi wątpliwościami. A może zrobić tak, a może zmienić tamto. Jakiś mało istotny szczegół, który  dotychczas, przez dosłownie cały cykl wydawniczy nie przeszkadzał mu, urastał tuż przed finalizacją całego przedsięwzięcia do rangi ważkiego problemu. Tym razem chodziło o materiał źródłowy, dołączony w formie aneksu do najnowszego numeru Rzeszowskiego Przeglądu Kulturoznawczego – Seria Rozprawy i Monografie.
- Dobrze kochani, wszystko dobrze – profesor splótł dłonie i położył je na swoim imponującym brzuchu – widzę że recenzja profesora Adamca jest pozytywna, wręcz, entuzjastyczna..... Specjalista od legend miejskich z Gdańska, tak?
   Doktor Marek Jasz pokiwała tylko głową. Spojrzał na siedzącą tuż obok niego Monikę. Ta z kolei patrzyła na szefa z wyrazem spokojnego oczekiwania w oczach. Anioł cierpliwości, zawsze potrafiła zachować równowagą, nawet gdy innych już trafiał szlag.

- Wszytko dobrze, kochani, ale – o, już jest. Sakramentalne ale – mnie się jedno nie podoba.
            Profesor zawiesił głos. Taki suspens, jak u Hitchcocka. Wszyscy obecni w pokoju, który uczelnia przydzieliła na redakcję pisma, wlepili oczy w starego wykładowcę. Wiecznie zastraszeni doktoranci, trójka milczących, świeżo upieczonych magistrów. Doktor habilitowana Gudzewska, sekretarz redakcji Przeglądu.  Marek i Monika, autorzy monografii publikowanej w tym periodyku, wszyscy oni przestali być w jednej chwili współpracownikami czy nawet podwładnymi  Jana Modrzeją, a stali się jego audytorium. Czy wszyscy nauczyciele akademiccy, po iluś tam latach pracy, muszą mieć taką naturalną już chyba potrzebę skupiania na siebie uwagi za wszelką cenę?
            - Tak, jedno mi się nie podoba. Po co te cztery legendy jako materiał źródłowy? Czego tylko cztery? Czego nie więcej? Jakie to legendy...? aneksu nie czytałem. Czego akurat te? Kochani, albo publikujecie wyczerpujący materiał źródłowy, albo nie publikujecie wcale.
            - Panie profesorze, przecież to już wyjaśnialiśmy. Dobór akurat tych czterech.... - Marek przerwał, w momencie kiedy obcas jego dziewczyny wbił się boleśnie w stopę. Monika przesadziła, kopnięcie nie dość że było za mocne, to jeszcze nie uszło uwagi pozostałych obecnych osób.
            - Doktor Malinowska, proszę mi nie kopać innych pracowników. Szczególnie tych którzy będą pani małżonkami, jak znam życie. Po za tym doktor Jasz ma racje że na mnie warczy. Jestem irytującym, starym dziadem i czepiam się szczegółów... co może wam opóźnić publikacje, prawda?
            Skurczybyk. Jego to bawi. Monikę chyba też, uśmiechnęła się i powiedziała:
            -   A zna pan życie profesorze. Dlatego wie pan jak ważne jest wczesne nauczenie się posłuszeństwa wobec obcasa  żony, prawda?
            - Co fakt to fakt. No niech mi pani wytłumaczy o co chodzi z akurat tymi czterema historiami?
            - Pierwsza mówi o krokodylu. Pewien marynarz z Gdyni, który ożenił się z rzeszowianką przywiózł jako prezent ślubny z jednego z rejsów tego właśnie zwierza. Krokodyl był mały, potem był urósł  i kobieta wrzuciła go do sedesu. Zwierze nie zginęło, żyło najpierw w miejskiej kanalizacji, a potem zamieszkało w Wisłoku, w tym miejscu gdzie są wyloty rur z ciepłą wodą odprowadzaną z  elektrociepłowni. Poluje nocami na nieszczęśników, łowiących ryby w rzece. To pierwsza legenda.  Druga mówi o duchu dziecka które nawiedza mieszkanie na Baranówce...
            - To była Baranówka?  Myślałam że kamienice w rynku - Gudzewska po raz pierwszy włączyła się do rozmowy.
            - Albo Drabinianka, albo tak, Baldachówka. Zależnie od wersji legendy. Zawsze jest jakieś opuszczone mieszkanie, gdzie kilka lat wcześniej mieszkała patologiczna rodzina, gdzie rodzice pili i nie zajmowali się dzieckiem. Nie karmili go i ono umarło. Teraz po nocach na całej klatce schodowej słychać płacz tego dziecka. Trzecia legenda mówi o trójce policjantów zwyrodnialców, którzy jeżdżą czarnym Volkswagenem Transporterem, porywają młode kobiety, gwałcą i mordują brzytwą, a zwłoki grzebią w opuszczonych hangarach koło WSK. Oczywiście Policja tuszuje całą sprawę. Czwarta legenda....
            - Dobrze, Pani Moniko, dobrze. Ja znam te legendy, sam nimi raczyłem rodzinę przy wódeczce w czasach gdy policjanci byli ubekami a czarny Volkswagen czarną wołgą. Dlaczego akurat te cztery?
            Marek wziął głęboki oddech i zaczął mówić. Teraz jego kolej:
            - Panie profesorze, podeszliśmy do tematu trochę inaczej niż w publikacjach chociażby profesora Czubali, czy doktora Napiórkowskiego. Wskazaliśmy osiem żelaznych elementów które budują jakąkolwiek legendę miejską. Każda z wybranych przez nas zawiera po dwie z nich. W pierwszej, tej o krokodylu, jest, wie pan profesorze, egzotyka i potwór – zwierze. W drugiej, tej, no z płaczem, jest patologia społeczna i skrzywdzone dziecko. W trzeciej potwory – ludzie i spisek mających władze....
            - Aha, to chodzi wam o to, kochani, że skoro wybraliście te cztery, to nie ma potrzeby aby publikować inne. Nie, nie jestem przekonany
            - Na sermater, niech im będzie. Jasiu daj spokój! - z odsieczą przyszła  Gudzewska, zirytowana przedłużającym się zebraniem.
            - Nie, nie, mnie już chodzi o coś innego. Bo wiecie, ja tam specjalistą od legend miejskich nie jestem. Ale bym tego w ogóle drukiem nie puszczał. Nie chodzi mi o artykuł, jest świetny. Ale, kochani, nie ma potrzeby dawania tych legend. To nie są opowiadania, tego jak mu tam, Anglika od facetów z gwoździami w głowie..
            - Cliva Barkera?
            - Tak, faktycznie, Barkera. To są współczesne legendy, tego się nie czyta, to się słucha. Rozumiecie mnie? Lepiej się spotkać, najlepiej przy wódeczce i opowiadać, z ust do ust, z uszu do uszu. Druk zbija opowieść. Ale dobra, niech wam będzie, zaraz to mnie Małgosia zabije, tylko że wzrokiem. Dobra, dobra, idzie na papier jak jest. Coś jeszcze?
                                                                                  ***
            Dzień był nieznośnie upalny, wieczór nieprzyjemnie gorący, a noc tylko ciepła. Lipiec w mieście, komary i skąpe bluzki dziewczyn. Krótkie, codzienne burze. Gdy Marek wychodził od Moniki, właśnie na jedną z nich się zbierało. Gdzieś daleko, gdzie horyzont deformowały pokraczne blokowiska Nowego Miasta, niebo szatkowały pierwsze błyskawice. Momentami zrywał się silny wiatr, poniewierający strzępami plakatów, na których jedni politycy przyrzekali obniżenie podatków, a inni rozliczenie niespełnionych obietnic wyborczych.
            Marek trzeci raz próbował się dodzwonić do swojej dziewczyny. Tuż przed wyjściem pokłócili się, poszło o to co zwykle. Czy mógłbyś już wyjść? Proszę cię, idź już sobie. Wiesz, jaką mam relację z matką, ona nigdy by mi nie pozwoliła zostawić chłopaka na noc. Tak, jestem dorosła i nie podnoś głosu. Tak, ona uważa że nigdy nie powinna związać się z mężczyzna który ma długie włosy. Wiesz, że nie akceptuje seksu przedmałżeńskiego. Mówiłam nie podnoś głosu! Idź już do cholery!
            Udało mu się zezłościć anioła cierpliwości. Kurwa, może sobie pogratulować. Dokonał wręcz  niemożliwego.  To wszystko było żałosne, swoją drogą. Dorosła kobieta ze stopniem naukowym a posłuszna  jak nastolatka, wypuszczana z domu tylko na spotkania Ruchu Światło – Życie. Oficjalnie, wobec rodziców swojej partnerki Marek był tylko dobrym kolegą z pracy. Oczywiście, to się miało wkrótce zmienić. Kredyt, dom, niezależność, dzieci. Rodzina. Niebawem lub też lada dzień, ewentualnie w przyszłości niedalekiej. A na razie matka Moniki rozglądała się za zięciem: a, przystojnym, be, bogatym, ce, świętym niemalże, de, z fryzurą jak na faceta przystało.
            Zbliżając się do kładki nad Wisłokiem, przez którą prowadziła najkrótsza droga do mieszkania, Marek zatrzymał się, i po raz kolejny spróbował  połączyć się z Moniką. Po czwartym sygnale wiedział już, że ta nie odbierze telefonu. Pomimo to czekał, aż do momentu gdy włączyła się poczta głosowa. Tak tylko, aby jego dziewczyna wiedziała, że mu zależy. Bo mu faktycznie zależało, chociażby po to aby zmniejszyć poczucie winy. Nic z tego, trzeba więc ruszyć dalej.
            Sfatygowana metalowa siatka, jaka stanowiła zabezpieczenie kładki, obwieszona była metalowymi kłódkami.  Na każdej z nich, mniej lub bardziej udolnie, mniej lub bardziej wyraźnie wyryto imiona albo inicjały. Ewa i Piotr. KO + NI. Janeczek i Ruda. Czasem były daty, niekiedy emotikony, rzadziej dłuższe komunikaty pracowicie wydrapane na metalowych korpusach. Marek ujął w dłoń jeden z nich i przyjrzał się dokładniej. Z jednej strony imiona i data, z drugiej patetyczne wyznanie: NASZA MIŁOŚĆ SILNIEJSZA NIŻ ŚMIERĆ. Romantyczne i tandetne,  niemal jak hasło marketingowe sagi „Zmierzch”.
            - Zresztą, skąd ty to możesz wiedzieć, pryszczaty Romeo? Nic nie jest silniejsze od śmierci oprócz... - Marek nie miał w zwyczaju mówić do siebie. Ale to nie złapanie się na ekscentrycznym zachowaniu było powodem przerwania w pół zdania.
            Krokodyl. Na brzegu rzeki, kilkanaście metrów od miejsca w którym przerzucono kładkę, długi, ciemnozielony gad kończył pożerać jakąś zdobycz. Latarnia wyraźnie oświetlała zwierzę. Jego paszcza kilkukrotnie klapnęła nerwowo, po czym ostatni ochłap znikną w przełyku.  Krokodyl niezgrabnie wpełzł do wody, łapy szorowały po kamieniach pchając olbrzymie cielsko do rzeki. Dopiero tam gad odzyskał gracje, jego zwinne ruchy w wodzie kontrastowały z wcześniejszą pokracznością na lądzie. Po kilku sekundach zniknął z oczu Marka. Ten wpatrywał się w ciemną toń  jeszcze długo po tym, jak stracił z oczu egzotyczną istotę.
            To oczywiście nie był krokodyl. To była duża jaszczurka, dziwny pies, zwykle przywidzenie, człowiek, rower, motorówka, kurwa wszystko tylko nie krokodyl. UFO pieprzone, tak, ale nie krokodyl.
            Marek szybko zszedł z kładki, zanurzył się w gęste zarośla, które zajęły skarpę nad brzegiem rzeki. Gałęzie dzikiej róży zaczepiły go, klęcząc delikatnie nadgarstek. Ale przecież to nie jest ważne. Komórka, która natrętną wibracją zakomunikowała odebranie smsa, tak samo, nie była istotna. Nawet pierwsze spadające krople, znak że burza zlitowała się już nad dusznym lipcowym wieczorem, nie miały najmniejszego znaczenia. Przekonać się co to było. O, to było najważniejsze!
Bo przecież to nie mógł być krokodyl.
W ciągu kilku sekund deszcz zamienił się w ulewę, a ta w urwanie chmury. Gęste strugi zmywały krew z kamieni, tam gdzie kilka minut wcześniej Marek zobaczył niespotkane zjawisko. Strzępy ubrania, resztki gumowego buta i połamaną wędkę zaraz zabierze woda wzbierającej rzeki. Nie pozostanie nic oprócz wspomnień, i tak kwestionowanych przez zdrowy rozsądek. 
Krokodyl nikogo tu nie zjadł. To zdarza się tylko w niemądrych opowiastkach.
Marek odwrócił się i spokojnie wszedł po skarpie na ścieżkę, która prowadziła do kładki. Świadomość, że wszystkie ślady za krótką chwilę i tak zostaną usunięte przez pogodą oraz rzekę, wprawiała go w świetny nastrój. Nie musi się zastanowić nad tym, czy tropikalny gad tam był czy nie. Fakt, którego nie można udowodnić nie musi być brany pod uwagę, przy wydawaniu sądu prawdziwego w sensie logicznym. Czy coś takiego. No jakoś podobnie. W każdym bądź razie, skoro wszelkie dowody na to, że krokodyl zjadł wędkarza i tak właśnie trafia szlag, można to uznać za przywidzenie.
Chwała niech będzie logice formalnej. Albo praktycznej, jakoś tak się to nazywa.
Marek wyciągnął komórkę z kieszeni kompletnie przemoczonych spodni i odczytał sms od Moniki: ZACHOWUJESZ SIE JAK DUPEK JA JAK GOWNIARA. OK. JUTRO JESTEM U CIEBIE CALA NOC.
Burza odeszła nagle, tak jak gwałtownie się rozpoczęła.
                                                              ***
To był płacz dziecka, ewidentnie: płacz dziecka. Przebijał się przez cienkie stropy i  symboliczne ściany, wędrował klatką schodową, docierał pewnie do wszystkich mieszkań w bloku, przez mosiężne rury centralnego ogrzewania. Dziecko wyło już trzecią godzinę, przepełniony skargą krzyk zaczął się po północy. Z początku Marek myślał, że jest to jakaś muzyka, której dźwięk dociera do niego zniekształcony przez mury blokowiska. Potem był pewien, że jest to  skowyt psa, którego leniwi właściciele nie wypuszczali na należny spacer, w trakcie którego zwierze mogłoby załatwić potrzeby fizjologiczne. Dopiero nad ranem, gdy niebo zmieniało kolor z atramentowego na ciemnoniebieski, zrozumiał że to płacze zaniedbane dziecko.
Nie sposób było zlokalizować skąd dobiega ten dźwięk. Może to był lokal dwa piętra niżej, gdzie mieszkało młode małżeństwo z niespełna rocznym niemowlakiem. To raczej wątpliwe, tamte dziecko odzywało się rzadko, a jego skarga zawsze momentalnie cichła. Marek znał tych ludzi, miał wrażenie iż byli nadopiekuńczy. Matka, wiecznie zachwycona swoim synkiem, nigdy by nie pozwoliła mu płakać całą noc. Był jeszcze noworodek dużo niżej, ale ten był bardzo cichy. Mieszkali na parterze, słabiutkie kwilenie tej istoty nigdy by nie dotarłoby na prawie ostatnią kondygnacje budynku. 
Marek miał ochotę obudzić Monikę. Tylko po to aby mu powiedziała: tak, cholera, też to słyszę! Płacze dziecko. Jego dziewczyna spała mocnym snem szczęśliwej kobiety, zmęczona cudownym wieczorem, udanym seksem, lekko pijana wytrawnym winem, przejęta finałem ostatniego sezonu Gry o Tron. Prawdopodobnie zbudziłaby się tylko na kilka sekund, zaspana i zdziwiona, i nawet nie odpowiedziała  na dziwaczne pytanie. Może zirytowałby się, albo nieprzytomna nawet nie zrozumiała co też jej chłopak od niej chce.  Tak więc  Marek nie zbudził Moniki, został sam, ze swoimi myślami i z uporczywym, nie kończącym się płaczem.
Zasnął o świcie, gdy przez otwarte okno wpływało na mieszkanie światło dnia.
                                                                          ***
- Myślałam, że dostanę śniadanie do łóżka...  - zbudziła go pocałunkiem, uśmiechnięta i zadowolona. Jego Monika.  Próbowała udawać obrażoną, chciała się z nim podroczyć albo może faktycznie wyłudzić zrobienie posiłku. Na pewno była bardzo szczęśliwa.
Dziecko nie płakało. Jakiś idiota z bloku naprzeciwko terroryzował cale osiedle puszczonym na cały regulator wieży „Gangnam style”. Gdzieś wył obłędnie alarm samochodowy. Dwoje żuli wykłócało się głośno przed sklepem. Parka studentów mieszkających na tej samej klatce, od których Marek pożyczał czasem płyty, próbowała zagłuszyć koreański pop czeskim rockiem gotyckim. Niestety XIII Stoleti przegrywało z PSY. Z Dąbrowskiego dochodziła kakofonia miejskiej komunikacji.
Nie płakało żadne dziecko.
- Maaarku, śniadanie – Monika zaczęła się tulić. Faktycznie, chciała aby jej chłopak przygotował jedzenie – jak fajnie nakarmisz swoją panią... to.... to ci coś fajnego zrobię.
Monika weszła na niego. Pełne piersi zakołysały się, opięte koronkową bielizną pośladki wbiły się w podbrzusze mężczyzny.
Absurd. Krokodyl i płacz dziecka. Jak w tych wszystkich ich legendach. A profesor Modrzej mówił, że druk zabija opowieść. Akurat. Jak widać, jest wręcz odwrotnie – druk najwidoczniej stwarzał rzeczywistość.  
- Ojjjj, jak widać nie tylko pani, potrzebuje śniadanka. Także pan, i jego zwierzak – Monika spojrzała na krocze swojego chłopaka – a może, Marek, obaj jeszcze śpicie?
- Nie śpimy. Dzień dobry, kotuś. Parówki z serem i sałatka z czegoś tam. Może być?
- Pewnie! Najpyszniej brzmi: z czegoś tam.
Sałatka okazała się szwedzką. Lekko rozgotowane parówki popękały, odsłaniając różowe wnętrze. Ser, szybko rozpuszczony na gorącym mięsie, ciągnął się z widelca żółtymi nitkami.
-  O której idziesz na dyżur? - Monika była faktycznie głodna. Zazwyczaj bardzo dbała o kulturę posiłku, teraz nie przeszkadzało jej, iż mówi z pełnymi ustami.
- Zaczyna się o czternastej...
-...i kończy?
- Późno bardzo. To znaczy niby o szesnastej. Ale umówiłem się ze studentami z moich grup , którzy nie zaliczyli kolokwium semestralnego, że mogą poprawić je ustnie jeszcze zanim zaczną się urlopy w sierpniu.  I uprzedzając twoje następne pytanie, jest ich... dużo.
- Wiem słyszałam, u mnie zostało chyba dwoje skończonych kretynów. Przyjdą we wrześniu. Już nie mam dyżurów.
Monika skończyła ostatnią parówkę. Popatrzyła się na niego zadowolona, i wytarła papierowym ręcznikiem usta. Następnie sięgnęła na półkę nad łóżkiem, skąd zdjęła damski zegarek z dużym cyferblatem i beżowym paskiem. To była wręcz jej obsesja, mogła cały dzień chodzić nago, ale zawsze ze swoim zegarkiem na ręku.
- Marek....ja powiedziałam matce, że wyjeżdżam na kilka dni. Wiesz, wyjazd na uczelni. Tylko proszę cie, nie denerwuj się. Nie wie, że u ciebie jestem. Ale niedługo jej powiem, że jesteśmy razem, i że... wiesz..... Marek?
- Tak słyszałem. OK.
- To wszystko? Nie będzie awantury, że zachowuje się jak licealistka, i że mam doktorat, a słucham się mamusi, i że to jak w gimnazjum, i tak dalej? Wielki, zły, dorosły pan? Nie?
Nie będzie się o to wykłócał. Nie po takiej nocy, gdy zastanawianie się czy nie zaczyna wariować, o mało co faktycznie nie przyprawiło go o szaleństwo. 
- Monika... słuchaj, mam wariackie pytanie.
- Czy zamieszkam z Tobą na stałe?
- Nie, mnie chodzi o coś z naszą pracą.
- Czy pomogę Ci z odpytywaniem tych nieszczęśników? To faktycznie wariackie, bo wiesz że nie. Trzeba było nie być kosą  – była rozczarowana, ale swoim zwyczajem maskowała to żartem.
- Monika ja się poważnie pytam. Czy te legendy mogą być prawdziwe? Chociaż trochę?
- O czym ty mówisz? Marku, o zboczeńcach w Volkswagenie?
Zboczeńców jeszcze nie widział. Krokodyla już tak. Dziecka też nie, ale słyszał. Albo inaczej, widział coś co wyglądało, jak krokodyl, słyszał coś co brzmiało jak zawodzenie głodzonego dziecka.
- Chodzi, mi przyczynę. Nie tą potrzebę kulturową, Moniko, ale jak to się dzieje, że nagle historia się pojawia? Ktoś ma przywidzenie? Ktoś faktycznie coś widział? Ktoś centralnie to zmyślił, albo zwariował?
- Nie! Nie! Nie, mój drogi! Po pierwsze to nie nasza działka, tak naprawdę, po drugie ja już mam wakacje. A teraz pani podziękuje panu za śniadanie. O, zwierzak się obudził!.. cześć, milutki....
                                                              ***
Studenci coś tam umieli, albo nie umieli nic. Jak już umieli, to też różnie bywało, albo bezmyślnie klepali regułki z podręczników oraz wykładów, albo niekiedy nawet i sprawiali wrażenie, że nieco rozumieli. Nie było reguły, była za to trója z urzędu. Dla wszystkich. Byle szybciej. Marek i tak nie mógł się skoncentrować na tym, co młodzi adepci kulturoznawstwa wiedzieli, lub wydawało im się że wiedzieli na  temat współczesnego folkloru miejskiego. Cały czas zastanawiał się nad tym, co się dzieje, i dlaczego.
Legendy miejskie, które opisali i przeanalizowali w monografii spełniały się. Co więcej, spełniały się na oczach tych, którzy ja mieli badać i opisać. Oraz wydrukować. Czy decydując się na dołączenie tych opowiastek do publikacji, spowodowali, że w jakiś sposób, z upiornych historyjek do wódeczki stały się rzeczywistością?
Gdy dwójka ostaniach studentów wyszła z gabinetu, Marek wyciągnął komórkę. Wyłączony telefon dotychczas spoczywał spokojnie w kieszeni marynarki przewieszonej przez oparcie krzesła. Po włączeniu aparatu, na ekranie pojawiała się informacja, iż Monika próbowała połączyć się dwa razy, a potem wysłała SMS-a. DZWONILA GALCZYNSKA PRZERAZONA. MOWILA ZE TEN TARNSPORTER O KTORYM NAM MOWILA KRECI SIE PO OSIEDLU I NAD RZEKA OD DWOCH DNI. JADE TO SPRAWDZIC, CIEKAWE O CO JEJ CHODZI. SPOTKAMY SIE WIECZOREM NA MIESZKANIU CALUJE.
Jeśli faktycznie te historie stają się w jakiś obłędny sposób prawdą, to Monika będzie na terenie gdzie tajemniczy pojazd miał się pojawiać. Kilka tygodni wcześniej znajoma jej matki  z przejęciem opowiadała im o młodych dziewczynach porywanych z plantów nad Wisłokiem i o ciałach zakopanych w opuszczonych hangarach. A za wszystkim to stoją, panie, policjanty, one już wiedzą jak to, panie, zachachmęcić coby sprawa nie wyszła. Panie, aż strach z domu wyjść na pole!
Marek wybrał numer swojej dziewczyny, tylko po to, aby dowiedzieć się, że abonent jest niedostępny. Tak samo za drugim i trzecim razem, telefon Moniki najwidoczniej był wyłączony.
Gdy szaleństwo, nierealny i niemożliwy do przyjęcia obłęd staje się rzeczywistością, to trzeba przyjąć jego chore reguły gry. Wszytko zaczęło się od decyzji o daniu do druku ich publikacji. Logiczne więc będzie, iż szaleństwo zakończy się, gdy wstrzymają druk. Siedemnasta trzydzieści cztery. W poligrafia pracują  do osiemsetnej. Teoretycznie.
 Starszy referent do spraw wydawniczych Janusz Majchrzak najwidoczniej zbierał się już do wyjścia. Powyłączał komputery, spakował dokumenty do niewielkiej aktówki, odszukał kluczyki do wozu. Nie był więc zachwycony, gdy zobaczył Marka.
- O cześć. Mam nadzieję że nie masz żadnej sprawy.
- Janusz, mam i to bardzo ważną.
- Kurde, Marku, miałem już wychodzić – na twarzy Majchrzaka nie widać już było delikatnej niechęci, tylko nie skrywaną irytację.
- Nowy numer Przeglądu poszedł do druku?
- Nie, jutro przekujemy do drukarni
- Nie przekazujcie, absolutnie, trzeba wstrzymać publikację.
- Poważnie? Tyle walczyliście z Moniką o to wydanie - kolejna emocja, tym razem zdziwienie – ale, kurde, to musi zdecydować szef zespołu redakcyjnego.
- Nie musi. Sekretarz też nie musi, bo oboje są już na urlopie. Jestem członkiem zespołu, oraz autorem, tak więc mam prawo zdecydować.
- OK, ale muszę mieć to na piśmie – Majchrzak wyjął z szuflady formularz do wypełniania – tak z ciekawości do kiedy mamy się wstrzymać?
- Do odwołania.
                                                              ***
 Nie przyszła na mieszkanie. Nie włączyła telefonu. Nie było jej w domu, Matka powiedziała z pretensją w głosie, że Monisia wyjechała na kilka dni, przecież Marek z nią pracuje, to co, on nie wie co Monisia robi? Ostania próba, telefon do Gałczyńskiej.
- Tak? - głos w słuchawce był pełen napięcia.
- Pani Gałczyńska, z tej strony doktor Marek Jasz, poznaliśmy się kilka tygodni temu. Byłem  u pani z Moniką...
- Ja nic nie wiem, panie!
- Rozmawiała dziś pani z Moniką, prawda?
- Panie, powiedziałam, nic nie wiem, panie!
Rozłączyła się gwałtownie, w tym samym momencie, w którym wykrzyczała ostatnie: panie! Ta sama Gałczyńska, która przed dwoma tygodniami opowiadała  im z przejęciem, o zboczeńcach polujących na młode dziewczyny. Ta sama, która złościła się, gdy Marek i Monika zadawali sceptyczne pytania. Jak mi możesz pan nie wierzyć, panie! Wtedy była oburzona jego niewiarą, teraz, gdy gotów był uwierzyć, była zbyt przerażona aby rozmawiać.
To się działo. Tam była Monika.
Marek błyskawicznie znalazł kluczyki do wozu i wybiegł z mieszkania. Gdy jechał w kierunku osiedla, na którym mieszkała Gałczyńska, mało co nie spowodował wypadku. Kierowca czerwonego Hyundaia okazał się przytomniejszy, zdążył wyhamować zanim nastąpiło zderzenie.
Ulice osiedla domków jednorodzinnych nad Wisłokiem okazały się zupełnie puste. Nigdzie nie widać było Moniki, ani osławionego czarnego Volkswagena. Jedyną istotą jaką Marek zobaczył, był wychudzony, bezpański pies. Latarnie, kosze na śmieci, światła w domach,  brzydki klomb, ulotki sklepu z odzieżą używaną, puste miejsca parkingowe. Żadnego samochodu, żadnego człowieka.
Nad brzegiem rzeki Marek zatrzymał wóz, i wysiadł z niego. Wyjął telefon, po raz kolejny wybrał numer Moniki. I nic, abonent czasowo nie dostępny. A co jeśli nie czasowo? Co jeśli ona faktycznie została zgwałcona i zamordowana? Nie, nie może sobie pozwolić na takie myślenie. Co innego widzieć krokodyla i słyszeć dziecko, a co innego stracić ukochaną osobę, i to jeszcze w ten sposób.
Takie rzeczy dzieją się tylko w strasznych opowiastkach. Przekazywanych z ust do ust, najlepiej przy wódeczce.
Marek oparł dłonie o maskę samochodu i spuścił głowę. Starał się oddychać głęboko, wolno i regularnie. Miało to go uspokoić, pozwolić zebrać myśli. Niestety, nie przyniosło rezultatu. Na siłę odganiał od siebie przerażające obrazy swojej dziewczyny, jako ofiary brutalnego mordu.  Ciało zakopane w płytkim grobie. Porwana bielizna. Krew na nadgarstku, rdzawe palmy na białej skórze, na beżowym pasku ulubionego zegarka. Walka z tymi  wyobrażeniami była beznadziejna. One narastały z każda bezradną sekundą. Nie mógł nic robić, nie miał  żadnego pomysłu. Nie wiedział co się dzieje z jego ukochaną. Nie widział jakie znaczenie miały sytuacje których był świadkiem  od dwóch dni. Nie wiedział co robić.
Podniósł wzrok, chciał popatrzeć na spokojne, rozgwieżdżone niebo. Jego spojrzenie napotkało jednak posępna bryłę masywnych budynków na przeciwległym brzegu. Ciemniejsze niż wieczór, blady od księżycowego światła i blasku miasta. Jakby wchłaniały każdy foton. Nieruchome i nieme, regularne palmy najczystszego mroku. Trzy hangary, niegdyś należące do olbrzymiej fabryki, Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego, od prawie dwudziestu lat niszczały opuszczone. Marek wsiadł do samochodu i szybko ruszył ku najbliższemu mostowi.
                                                              ***
Adwokat był uprzejmy, ale nieufny. Sprawiał wrażenie zaangażowanego, to zapewne jeden z takich, którzy swój zawód traktują jako powołanie, którzy będę bronić z całych sił klienta, nawet jeśli przekonani są o jego winie. Nawet jeśli będzie on groźnym zboczeńcem, mordercą i gwałcicielem.
- Przykro mi, panie Marku nie mam dobrych wiadomości. Sąd przychylił się do wniosku prokuratora o zastosowanie aresztu tymczasowego na okres trzech miesięcy, dziś pana przeniosą na Załęże. Niestety, nie sprawdza się pańska wersja wydarzeń. Nikt nie może potwierdzić, że poza waszą pracą łączyły pana z denatką inne relacje. Co więcej, matka zmarłej stanowczo temu zaprzeczyła. Pani Gałczyńska zarzeka się, że  nigdy pana nie widziała. Jednak nie to jest najgorsze.
Prawnik przerwał relacje. Wziął głęboki oddech, spojrzał Markowi prosto w oczy. Teraz będzie najgorsze.
- Biegły medycyny sądowej ustalił, że Monika Malinowska zamarła wskutek ran ciętych szyi, w dniu 27 lipca między godziną 18 a 22. Na nagraniach z monitoringu na plantach nad rzeką  widać  jak w pośpiechu oddala się pan z miejsca, w pobliżu którego znaleziono zwłoki, w tym dniu o godzinie 21.27. Potem odjechał pan swoim samochodem. W tych hangarach... tam były też dwa inne ciała kobiet które zaginęły. Stopień ich rozkładu uniemożliwia zebranie jednoznacznych śladów biologicznych. Niestety, co innego ze zwłokami Moniki Malinowskiej. Ślady na ciele wskazują że tuż przed śmiercią była ona zgwałcona. Znaleziono pańskie nasienie, panie Marku.... Po za tym w trakcie przeszukania policjanci zabezpieczyli u pana na mieszkaniu brzytwę...
- Podrzucili ją.
- Słucham? - adwokat był zaskoczony, że jego klient odezwał się. W trakcie tego, oraz poprzedniego spotkania Marek milczał, siedział nieruchomo ze wzrokiem wbitym w przeciwległą ścianę.
- Nic. Proszę kontynuować.
- Tak... brzytwa była wyczyszczona, nie było na niej ani odcisków palców, ani krwi, ale ostrze pasuje do ran na ciałach... Ja wiem jak jest, panie Marku, to nie moja pierwsza sprawa o zabójstwo. Ale wobec tych dowodów, ja nie widzę możliwości obrony twierdzenia o pańskiej niewinności. Nie wiem, może spróbować kwestionować pańską poczytalność? 
- Niech pan robi co chce, panie mecenasie, to nie ma znaczenia. Dziękuje. Proszę już iść.
Adwokat podszedł do drzwi celi, załomotał pięścią. Po kilka sekundach policjant mający dyżur w izbie zatrzymań wypuścił go. Marek został sam. Położył się na pryczy, starał się nie myśleć o niczym. Nie wychodziło mu to. Wiedział jaki będzie dalszy ciąg historii. Taki, jaki w ostatniej legendzie którą mieli dołączyć do publikacji. 
Na ścianie, przy której stała prycza wydrapano dziesiątki napisów. Marek czytał je, zastanawiając się, czy jego poprzednicy również znali dalszą część swojej własnej opowieści. 03. 11. 2007 DRĄGU. 12. 06. 2009 POZDRO DLA EKIPY WALDKA. 13. 02. 99. ZAJEBAŁEM HUJA W OBRONIE WŁASNEJ!!!!.
- Zabiłeś, aby samemu nie zostać zabitym. Każdy ma prawo się bronić prawda? - nikt nie odpowiedział Markowi na to pytanie.
                                                              ***
Karkówka była przypalona. Jedyna rzecz jaka smakowała profesorowi z tych cholernych grilli a jego wnukowie i tak musieli ją spieprzyć. Kiedyś to było inaczej, rodzina zbierała się przy ognisku, najlepiej z olchy albo wierzby, z dodatkiem jakiegoś drewna z drzewa iglastego. Tak, kiełbaska czy szaszłyk usmażone na prawdziwym, otwartym ogniu były pyszne. Teraz nie ma ognisk, są te pseudo – ruszty z hipermarketów, tandeta opalana chemicznie podrabianym węglem drzewnym. Nie zmieniła się tylko wódeczka. 
- Słuchajcie, coś wam opowiem. Teraz moja kolej, kochani. Chcecie? Ale to będzie straszna historia! I prawdziwa! - profesor Jan Modrzej umiał skupić na sobie uwagę obecnych. Jego bracia, dzieci, wnuki, bliżsi i dalsi krewni przestali być w jednej chwili tylko jego rodziną, a zaczęli być audytorium. Ich  milczenie, wyczekujące spojrzenia jasno potwierdzały: tak, chcemy wysłuchać opowieści. Takiej strasznej! I prawdziwej!
- To była znana historia, kochani, kilka lat temu pisały o niej gazety, portale internetowe,  wiecie, Wirtualna Polska trąbiła o tym więcej niż o matce małej Madzi. Ale wszystkiego tam nie napisali. Ja natomiast, kochani, wiem wszystko. Także to, czego nie było w gazetach.
Profesor przerwał, wymownie spojrzał na pusty kieliszek, potem na najstarszego syna, który dzierżył butelkę. Niestety, na te same obiekty równie wymownie patrzyła się małżonka Jana Modrzeja. Trudno, trzeba będzie skończyć im opowieść o suchym pysku.
- Można powiedzieć, kochani, że sprawa dotyczyła mnie osobiście, w pewnym sensie. Pracowała u mnie na katedrze taka parka, Morek i Monika, oboje doktorzy, specjaliści od folkloru miejskiego. Spotykali się ze sobą, pewnie sypiali, nie wiem,  ale wiem jak na siebie patrzyli. Byli bardzo w sobie zakochani,  to pewne. I pewnego dnia... tragedia! Znaleźli ciało tej Moniki, zgwałcona, zamordowana! Wyobrażacie to sobie! Za – szla – chto – wa – na!!! Brzytwą!! Wyobrażacie sobie! U nas! W Rzeszowie??!! Co więcej! Ciało znaleźli tam, w hangarach nad rzeką. I dwa inne ciała też! Tyle kobiet poginęło! A wszystkie dowody wskazują na tego Marka. Tą brzytwę, jak to się mówi, narzędzie zbrodni znaleźli u niego na mieszkaniu. I wiecie, znaleźli jego... no wiecie.... spermę w ciele ostatniej ofiary, którą była właśnie ta Monika. Zatrzymali go, przewieźli na dołek na komendę. Z stamtąd mieli go przewieźć do aresztu. Chłopak wiedział że został wrobiony. Wiedział, że nie wywinie się, bo to nie on zabijał, ale ci policjanci, którzy podrzucili brzytwę na jego mieszkanie. Tak! Bo to gliniarze mordowali, trójka zwyrodnialców w mundurach. Marek wiedział też, że jego ukochana odeszła. Powiesił się nad ranem w celi na dołku..... ale to nie koniec. Ta historia ma ciąg dalszy..... którego nie ma w gazetach....
Kolejne zawieszenie głosu w najbardziej dramatycznym momencie miało na celu wymuszenie następnej kolejki. No, jeśli teraz mu nie poleją, nie będzie mówił dalej. I polali, Aneta Modrzej nie oponowała, kiedy w kieliszku jej męża pojawił się przezroczysty trunek.
- Po samobójstwie Marka zaczęły się dziać dziwne rzeczy.  W przeciągu krótkiego czasu zamarło troje policjantów.  Jeden wyleciał przez okno. Drugi z niewiadomych przyczyn utopił się w wannie. Trzeci miał wypadek z bronią na nocnej służbie... a wszyscy zginęli w tej samej godzinie, co powiesił się Marek... Wszyscy oni brali udział w tym śledztwie w sprawie mordowanych dziewczyn. Policja zaczęła wewnętrzne dochodzenie, nie było żadnych dowodów sugerujących zabójstwa, ale trzy wypadki? Albo samobójstwa? Przeszukali mieszkania tych gliniarzy... i znaleźli tam straszne rzeczy! Oni nagrywali sobie na kamerę cyfrową, to, co robili tym dziewczynom! Wszytko tam było, na tych kartach pamięci! Ale nigdy nie ustalono... kto sprzątnął  skurwieli. Policja wyciszyła sprawę, oficjalnie to były wypadki. Tego, kto naprawdę mordował, też nie podano do wiadomości. Ale ludzie wiedzą, mówią sobie prawdę, z ust do ust. To cała opowieść.
Teraz będzie najlepszy moment. Trzy sekundy milczenia. Trawią, myślą, wyobrażają sobie. Potem będą komentować, drwić, albo porównywać z innymi historiami. Ale to nie ważne, liczą się tylko te trzy sekundy, gdy oni byli jego.
- Tato, jako prawda, ja już tą bajkę słyszałem, o rany, w latach dziewięćdziesiątych. Tyle że oni to wtedy nagrywali na kasety wideo.
- A tych kobiet to nie było pięć?
- Może u was Ewuś, wy tam w szczecińskim macie skłonność  do przesady.
- Jasiu to są dzieci, czego ty zawsze musisz takie okropieństwa przy jedzeniu mówić? I nie pij już proszę cie.
- Dziadku, mnie się podobało! Masz jeszcze jakieś?
Pewnie że miał. Tyle że tak naprawdę, to jedną i tę samą opowieść, w której jest zawsze tylko kilka rzeczy prawdziwych. Miłość i śmierć, krzywda i zemsta. Bo to, i tylko to jest prawdą, A reszta? Nieistotne szczegóły.


Lipiec – sierpień 2014. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz