niedziela, 4 października 2015

Jay Bonansinga „The Walking Dead – Zejście”. Recenzja

Żywe trupy, od chwili premiery filmu George’a Romero „Night of the living dead” w roku 1968, powoli wkradały się coraz mocniej w sferę popkultury, aż doszło do tego, że obecnie stały się jedną z najbardziej rozpoznawalnych ikon horroru obok nawiedzonych domów i wampirów. Te ostatnie zresztą mocno utraciły na swojej grozie i stały się z czasem nie tylko bardziej ludzkie, ale również, co najgorsze, przestały straszyć. Nie da się tego jednak uczynić w żaden sposób z czymś, co jest ohydne, gnijące, pozbawione jakiejkolwiek inteligencji i odrażające w każdym calu. Wspomniane żywe trupy, nie tylko stały się barwnym tematem filmowym i książkowym, ale również pomysłem na happeningi w stylu „zombie walk”, ale co najdziwniejsze, są ludzie, którzy wierzą, że apokalipsa zombie stanie się pewnego dnia faktem i przygotowują się na jej nastanie. Zombie stały się również elementem psychoterapii w eksperymentalnym programie „Darren Brown Apocalypse” nakręconym dla Discovery Channel.

Obecnie najbardziej rozpoznawalną marką dla świata opanowanego przez żywe trupy jest seria „The Walking Dead”. Mówiąc seria, nie mam na myśli już tylko komiksów, ale także filmy czy książki. Dziś zajmę się tymi ostatnimi. Po wydaniu czterotomowej serii o Philipie Blake’u, gubernatorze Woodbury, duet Roberta Kirkmana i Joy’a Bonansingi przygotowuje kolejne cztery odsłony opisujące uniwersum żywych trupów. W Polsce wydawcą tych książek jest krakowskie Sine Qua Non.



W pierwszej z czterech nadchodzących części kolejny raz przenosimy się do Woodbury, które stara się podźwignąć po stratach, jakie spowodowała bitwa o więzienie. Na czele mieszkańców stanęła tymczasowo charyzmatyczna Lilly Caul, której wiernie pomaga stary towarzysz Bob. Do Woodbury przybywają również nowi ocaleni z apokalipsy zombie. Jest to rodzina Calvina Dupree, człowieka o mocnych przekonaniach religijnych, którego żona boryka się z problemami depresyjno-nerwicowymi. Wszyscy oni jeszcze tego samego dnia dowiadują się od dwóch zwiadowców, że na Woodbury ciągnie olbrzymia, nigdy dotąd nie spotykana, horda żywych trupów. Zagrożenie jest ogromne, ale widmo zagłady nie takie nieuniknione. Bob dokonuje bowiem przełomowego odkrycia, jakim są podziemne tunele, rozciągające się w całej okolicy Woodbury, będące pozostałością po dawnych kopalniach. Z kolei żona Calvina, Meredith, wybawia swoim dzielnym czynem miasteczko od nadciągającej armii zombie. Horda to jednak nie jedyne zmartwienie mieszkańców. Drugie ściągają na siebie sami, a dzieje się tak przez ludzkie współczucie. Do miasta trafia bowiem grupa pod przywództwem duchownego Jeremiaha, który wybawienie rozumie zgoła inaczej, niż reszta mieszkańców.

Wszystkie zaskakujące zwroty akcji pozostawiam do odkrycia czytelnikom. Skupię się za to na walorach samej książki. „Zejście” kolejny raz przenosi nas do Woodbury i tym razem odkrywa inne oblicze mieszkańców miasteczka. Po śmierci gubernatora wszystko wraca do bardziej ludzkiego porządku. W ten porządek jednak wkradają się elementy fanatycznego religijnego fundamentalizmu, który nie wytrzymuje starcia z zastaną rzeczywistością i zamiast nieść pokrzepienie, jest raczej siłą destruktywną i uległą. Na próbę znów wystawione są dawne uczucia człowieka, które nowy porządek świata nazbyt często łamie. Jak zawsze wiele miejsca jest poświęcone temu tematowi, co uważam za istotne, bowiem właśnie fikcyjna apokalipsa zombie, może stać się punktem wyjścia do rozmyślań na temat kondycji ludzkiej moralności i empatii w tak bardzo trudnych i kryzysowych chwilach. Samą powieść czyta się, jak zawsze w przypadku tego autora, znakomicie. Akcja praktycznie ma miejsce nieprzerwanie, a przechodzenie w wyjątkowych chwilach z narracji w czasie przeszłym do czasu teraźniejszego, znacząco dodaje wydarzeniom dramatyzmu i ma w sobie coś ze Stephena Kinga. Elementami grozy jak zawsze są zarówno krążące wokół żywe trupy, jak i ludzie, co jest nieodłącznym elementem serii „The Walking Dead”. Dodanie do świata Woodbury tuneli, znacząco wpływa na losy mieszkańców oraz możliwości fabularne w dalszych częściach cyklu, choć zakończenie pierwszego tomu stawia czytelnika w dość stresującej sytuacji.
Na uwagę zasługuje jeszcze oczywiście okładka, która w przeciwieństwie do wcześniejszych jest bardziej komiksowa, ale również jestem zdania, że ciekawsza i bardziej zachęcająca. Wydawnictwo już powoli zapowiada kolejną odsłonę serii, jaką ma być książka „Inwazja”, na którą czekam z dużą niecierpliwością. Z pewnością jest to bowiem lektura satysfakcjonująca każdego sympatyka tematyki apokalipsy zombie.

Korsarz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz