środa, 20 września 2017

Artur Urbanowicz - Książka jako dzieło sztuki. Wywiad



Cześć Artur.

Niedawno premierę miała Twoja najnowsza powieść  „Grzesznik” . Książka zbiera bardzo dobre recenzje, sprzedaje się świetnie, jest o niej głośno. Jesteś zaskoczony, czy może spodziewałeś się takiego obrotu?


Powiem Ci szczerze – spodziewałem się, że będzie dobrze. Czułem i nadal czuję, że ta powieść mi zwyczajnie wyszła. Przede wszystkim – „Grzesznik” mi się podoba, jestem z niego zadowolony, co biorąc pod uwagę moje krytyczne podejście do swoich (po)tworów jest wyczynem. Wzięło się to ze zwyczajnej świadomości dobrze wykonanej roboty – czasu poświęconego na napisanie, liczby korekt tekstu od deski do deski (było ich około dwadzieścia),  liczby osób, którym dałem go do przeczytania na różnych etapach tworzenia i konsultacji z nimi (nawet typu: „Czy końcowy twist cię zaskoczył? Jeżeli nie, gdzie popełniłem błąd? Czy zdałeś sobie sprawę o co tak naprawdę chodzi w intrydze po przeczytaniu tego jednego, konkretnego zdania?” i tym podobne), dopieszczenia okładki, na którą koncept przyszedł mi do głowy w magicznym przypływie natchnienia; drobiazgowości, jeżeli chodzi o research i wreszcie wykształcenia odnośnie dobrego warsztatu, które nabyłem w międzyczasie. Dodaj do tej mieszanki wybuchowej udział Dominiki i Przemka z wydawnictwa Gmork, którzy podchodzą do publikacji książki podobnie i oficjalny patronat nad powieścią miasta Suwałk, który oczywiście wiąże się z dodatkowymi środkami na promocję. To po prostu musiało się udać, co jest kolejnym przykładem potwierdzającym banalną tezę, że rzetelna, wyczerpująca praca popłaca i pozwala patrzeć na przyszłość ze spokojem, zaś pośpiech w tworzeniu jest wybitnie niewskazany. W zasadzie jedyną obawę, jaką miałem, to jak do powieści podejdą kobiety. Nie da się ukryć, że jest bardzo męska – przedstawia świat samców alfa, występuje w niej niewiele kobiecych postaci, pojawia się sporo odniesień do sportu i typowo męskiego humoru, który nie każdemu musi się podobać. Na szczęście obawy okazały się bezpodstawne, co tylko cieszy.

1.       Długo powstawała? Pamiętam, że bodaj w grudniu 2016 roku już rozmawialiśmy o niej, szukałeś jeszcze wydawcy i udało się. „Grzesznika” wydało wydawnictwo GMORK. Było trudno znaleźć wydawcę?

Od momentu napisania pierwszego słowa do publikacji minęło ponad dwa i pół roku. Kiedy to piszę, sam jestem zaskoczony, że tak dużo, ale daje to dobry obraz sytuacji. Moim zdaniem dobrej, dopracowanej książki nie da się napisać w kilka miesięcy. Nawet gdybym poświęcił się pisarstwu zawodowo i spędzał na tworzeniu osiem godzin dziennie więcej, podchodziłbym do tego identycznie. Książka musi swoje odleżeć, nowe, małe pomysły jak ją ulepszyć przychodzą mi same do głowy nawet teraz, już po premierze (śmiech). 


Wydawcę było znaleźć niezwykle trudno, także ze względu na  gatunek. Rozsyłałem tekst wszędzie, gdzie tylko się da, nawet do wydawnictw, które z horrorem zbytnio się nie kojarzą. W pamięć zapadły mi dwie sytuacje – pierwsza, gdy zadzwonił do mnie osobiście właściciel pewnej małej oficyny i powiedział, że horrorów nie wydają, ale ponieważ widzi, że umiem pisać i angażuję się w promocję, bardzo chętnie przyjąłby ode mnie powieść obyczajową. I druga – wysłałem tekst do chyba największego polskiego wydawcy, który wymaga wysyłki propozycji wydawniczych wyłącznie w formie papierowej. Po jakimś czasie dostałem wiadomość mailową, że propozycja zostaje odrzucona, ale mogą mi odesłać maszynopis. Zgodziłem się. Kiedy do mnie wrócił, zauważyłem, że kartki, na których napisałem streszczenie, biogram, plany na promocję i tak dalej były wyraźnie sfatygowane, pogniecione, pożółkłe, wyraźnie przechodziły z rąk do rąk. Natomiast sam tekst książki… był nienaruszony. Jak nowy, w dokładnie takim samym stanie, jak wtedy, kiedy odbierałem go z punktu ksero. Nie chcę rzucać odważnych tez, że nikt nawet do niego nie zajrzał, ale ta różnica w wyglądzie jednych i drugich kartek bardzo rzuciła mi się w oczy. Niech każdy wyciągnie z tego takie wnioski, jakie uważa.

2.       Pierwsza Twoja książka „Gałęziste” została wydana jako vanity press. Jakie masz zdanie o tego typu wydawaniu książek? Pytam ponieważ sposób ten spotyka się ogólnie z dość sporą krytyką?


Jak działają inne takie wydawnictwa – nie wiem, więc mogę wypowiadać się tylko z perspektywy autora, który publikował w Novae Res. Po czasie stwierdzam, że zdanie na temat vanity mam ambiwalentne, ze wskazaniem na pozytywne.

Każdy punkt widzenia na jakieś zagadnienie wymaga wyodrębnienia założeń. Te najlepiej znajduje się poprzez pytania. Na przykład – czy jako autor chcesz na książce zarobić? Czy strata nie wchodzi w grę? Czy na razie chodzi tylko o zadebiutowanie, pierwszy krok, który sprawi, że Twoje nazwisko pojawi się w świadomości czytelników? U mnie było to drugie, bo nie piszę dla pieniędzy, ale jeżeli ktoś nastawia się na zarobek, niech zapomni o vanity. Podejmując próbę obiektywnej oceny tej metody wydawniczej – są plusy i minusy. Zacznę od minusów. Po pierwsze – często jesteś z góry skreślany u potencjalnych czytelników wyłącznie ze względu na wydawnictwo i jakość książki tak naprawdę przestaje mieć znaczenie. To szufladkowanie, czasem krzywdzące, czasem nie, ale jednak.  Jesteś oceniany „po okładce” bez czytania, „vanity gorsze niż Szatan”, „self-publishing – nie czytam” i tym podobne. Koniec, kropka. Takie coś zdarzyło mi się nawet wśród recenzentów, co ciekawe, nawet u takich, którzy wcześniej w komentarzach na blogach deklarowali chęć przeczytania książki.  Po drugie – musisz liczyć się z tym, że redakcja i korekta twojej książki może, ale nie musi pozostawiać wiele do życzenia.  Ale zamiast na to psioczyć, wystarczy zastanowić się, jak ten problem obejść. To proste – wystarczy, że zlecisz redakcję i korektę sprawdzonej osobie spoza wydawnictwa. Wielu porządnych redaktorów dorabia sobie w ten sposób po godzinach, więc jesteś w stanie zadbać o należytą jakość tego aspektu książki na własną rękę. Po trzecie – musisz mieć świadomość, że jeżeli chcesz, aby powieść odniosła jakikolwiek sukces, większość ciężaru promocji spadnie na Twoje barki i Twoją kieszeń, więc z góry nastaw się, że na książce stracisz, nawet pomimo że dostajesz więcej prowizji autorskiej od egzemplarza niż w tradycyjnym wydawnictwie.

Większa prowizja to pierwszy plus. Drugi - w takim modelu wydawniczym ma się większy wpływ na to, jak wygląda książka niż w tradycyjnym wydawnictwie – tam nierzadko autor, a zwłaszcza debiutant, nie ma wiele do powiedzenia. Jeżeli chodzi o kolejne pozytywy, będzie bardzo osobiście. Nie rozmawialibyśmy teraz, gdybym nie wydał „Gałęzistego” w Novae Res, bo po prostu zająłbym się czymś innym. Umożliwiło mi to wejście na rynek, jestem teraz znacznie bliżej celu, niż byłem przed wydaniem książki, już teraz zdobyłem wielu wiernych czytelników. Nie zdobyłbym „Złotego Kościeja”, nie dotarłbym do finału Nagrody Polskiej Literatury Grozy im. Stefana Grabińskiego jako jedyny debiutant w stawce (dodajmy – w obu przypadkach głosami czytelników, bez szczególnej mobilizacji znajomych), gdybym nie wydał „Gałęzistego” w Novae Res. Na moje spotkanie autorskie w Suwałkach, zaledwie miesiąc po wydaniu książki, na kompletnego anonima,  który napisał horror o Suwalszczyźnie, nie przyszłoby więcej ludzi niż na Miłoszewskiego w tym samym mieście, gdybym nie wydał książki w Novae Res. Dochodzą do tego inne, poboczne korzyści, ogólnie związane z publikacją książki. Na przykład wiele publicznych wystąpień.  Wyrobiłem się w nich, rodzą się z tego pomysły na inne, niecodzienne formy spotkań autorskich, z którymi eksperymentuję.

Jeżeli chodzi o suche statystyki – jak dotąd, sprzedało się prawie 1800 egzemplarzy „Gałęzistego”,  liczba ta, zwłaszcza po wydaniu „Grzesznika”, nadal rośnie, myślę, że do końca roku dobijemy do dwóch tysięcy.  Pamiętajmy, że mówimy tu o debiucie, który musiałem promować niemalże samodzielnie, do tego opublikowanym w wydawnictwie, które wielu skreśla już na starcie.  Mówimy o książce, która nigdy nie stała na półce w Empiku, Matrasie, czy innej wielkiej sieci i była dystrybuowana niemal wyłącznie przez internet. Nie wiem jak Ty, ale ja uważam ten wynik za rewelacyjny, przeczytałem na portalu Dzika Banda, że podobny osiągnęło na przykład agresywnie promowane „Zombie.pl” napisane przez o wiele bardziej renomowanych autorów. Teraz rodzi się pytanie – jaka byłaby sprzedaż, gdyby „Gałęziste” wydało znane, tradycyjne wydawnictwo, przy założeniu, że moje zaangażowanie w promocję byłoby identyczne jak dotychczas? Gdyby książka jednak stała na półce w wielkiej sieci księgarskiej, została rozsądnie, bez szaleństw wsparta finansowo w promocji i wydana pod innym szyldem wydawniczym, na który nikt na starcie nie kręci nosem? Z czystej logiki byłaby wyższa, gdyż zniknęłoby wiele utrudnień. To z kolei dowodzi, że tradycyjni wydawcy, odrzucając „Gałęziste” popełnili błąd, gdyż nawet obecna sprzedaż spokojnie zapewniłaby im zysk, a to właśnie jego brakiem ryzykują, wydając debiutanta, który napisał horror. Nie oszukujmy się – w każdym wydawnictwie chodzi przede wszystkim o zysk. To nic złego i doskonale to rozumiem. Tradycyjni wydawcy nie przewidzieli mojego zaangażowania – uznali, że zysku im nie wypracuję. Mylili się, więc teraz z zysku cieszy się NR. Wszystko to utwierdza mnie w przekonaniu, że wydanie „Gałęzistego” w taki, a nie inny sposób było dobrym posunięciem. Sam nie zarobiłem, ale na zarobek się nie nastawiałem. Wszedłem na rynek, poznałem masę ludzi, zachowałem w pamięci wiele wspaniałych wspomnień, mogłem przeczytać w większości pozytywne recenzje swojej twórczości, z negatywnych zaś wyciągnąłem wnioski na przyszłość, a każdy z czytających ten wywiad musi wiedzieć, że matematyk uczy się o wiele szybciej niż przeciętny Kowalski. Było warto.

Ostatnio przeczytałem w internecie polemikę pewnej anonimowej autorki z blogerką, która napisała bardzo nieprzychylny vanity artykuł. Choć pisarka momentami przesadzała, stwierdzam, że miała też wiele racji i rzucała całkiem nowe spojrzenie na to, jak wygląda rynek wydawniczy, który nie jest tak prosty, jak mógłby się wydawać. Niektórzy twierdzą, że vanity psuje rynek, bo wypuszcza książki, które tradycyjni wydawcy odrzucają. Fakt, wypuszcza takie książki. ALE! Z niezrozumiałych dla mnie powodów równoważy się określenie „odrzucona przez tradycyjnego wydawcę” ze „słaba, śmieciowa, nic niewarta”. Owszem, czasami tak jest, ale nie zawsze. Ja rozumiem odrzucenie książki u tradycyjnego wydawcy , a już zwłaszcza u wielkiego gracza, wyłącznie jako wynik chłodnej kalkulacji – zarobimy na tym autorze, czy nie? Odpowiedź negatywna wcale nie musi oznaczać, że książka jest słaba. Może autor trafił na niszę (wytłumacz mi na przykład, dlaczego Wojtek Gunia jeszcze nie wydaje w W.A.B, a wyłącznie w specjalistycznych, niszowych oficynach?), może uprawia niefortunny gatunek (a nie da się ukryć, że zwłaszcza autorzy horrorów mają w Polsce ciężko), może nie umiał sprzedać się w mailu, może nie było gdzie go wcisnąć w plan wydawniczy, bo wydawca dostał wiele wartościowych propozycji w tym samym czasie i którąś niestety musiał odrzucić. Przykład – wiecie, że nawet tak mały wydawca jak Genius Creations dostaje czasami „setki” (cytat z ich strony internetowej) propozycji miesięcznie? Myślicie, że wszystkie je czyta od początku do końca? To fizycznie niemożliwe. Pomyślcie sobie zatem, ile propozycji dostają najwięksi gracze na polskim rynku. Zmierzam do tego, że potencjalnych przyczyn odrzucenia książki może być całe mnóstwo, a słaba jakość tekstu to zaledwie jedna z nich. A ponieważ wydawcy zazwyczaj nie tłumaczą swojej decyzji, odrzucenie przez nich czyjejś propozycji tak naprawdę nic autorowi nie mówi, dlatego na moje poczucie literackiej wartości nigdy nie wpłynie decyzja wydawcy o odrzuceniu bądź przyjęciu mojego tekstu, a wyłącznie merytoryczne opinie czytelników. Tak było, jest i będzie. Bo produkt, jakim jest książka przechodzi prawdziwą weryfikację, gdy ostatecznie trafia w ręce klientów. Oni nigdy nie biorą jeńców i walą prawdę między oczy. Jeżeli więc książka wydana w vanity naprawdę jest słaba, dowiesz się tego w pięć sekund, przeglądając jej profil na LubimyCzytać. Każda księgarnia sprzedająca ebooki oferuje Ci też możliwość przeczytania darmowego fragmentu, więc możesz z łatwością zweryfikować jakość samodzielnie. Nie róbmy z ludzi idiotów, oni naprawdę potrafią szukać informacji. Nie róbmy też z blogerów sprzedawczyków, którzy piszą sponsorowane, nieszczere recenzje. Tak samo nie szufladkujmy od razu pozycji wydanych w vanity jako literackich śmieci. Jeżeli  znajdują się czytelnicy, którym książka się podoba, jeżeli zbiera oceny niegorsze niż pozycje wydane tradycyjnie, należy dać jej szansę. To uczciwe podejście.

Co mogę doradzić autorom zastanawiającym się nad vanity – kiedy nie ma się innych alternatyw, jestem jak najbardziej na tak, ale należy pamiętać o samodzielnym dopilnowaniu redakcji, korekty i promocji. Należy też nastawić się, że będzie to inwestycja deficytowa (ze strony autora). Jeżeli chodzi o resztę – okładkę, możliwość dystrybucji przez ogólnopolskie hurtownie, kontakt z pracownikami NR i tak dalej – nie mam się do czego przyczepić. A kiedy książka wyjdzie na rynek – trzeba się przygotować na jej weryfikację czytelniczym okiem i tu na dwoje babka wróżyła – może być pięknie, ale może skończyć się też brutalnym sprowadzeniem autora na ziemię.

3.       „Grzesznik” to powieść zupełnie inna niż „Gałęziste”.  Z wiejskich klimatów akcję przeniosłeś do miasta. Skąd pomysł na ten zabieg. Powiem szczerze, że myślałem, że w klimatach wiejskiego folkloru pozostaniesz i dołączysz do takich autorów jak Stefan Darda czy Piotr Kulpa, którzy kojarzeni są właśnie z vilage horror?

Stało się tak z wielu powodów. Po pierwsze – taki był pierwszy koncept na moją drugą powieść, to magiczne zdanie: „Opowieść o gangsterze, który widzi duchy, a potem okazuje się, że...”, od którego wszystko się zaczęło. Konceptu się nie wymyśla, koncept przychodzi sam. Nigdy nie planuję, że przykładowo teraz napiszę horror o wampirach i potem próbuję coś pod tym kątem wypocić. Choć może to dziwnie zabrzmieć  w kontekście pisania horrorów, dla mnie książka, nawet horror, to wciąż w pewnym sensie dzieło sztuki, które powinno się tworzyć, a nie produkować. Być może z czasem mi się to zmieni, ale na razie opieram swoje pomysły wyłącznie na cudownych przypływach inspiracji. Nie wymyślam książek na siłę. To przychodzi samo, a potem dojrzewa albo nie. Na ten moment nie wyobrażam sobie na przykład, by jakiś wydawca powiedział mi: „a może napiszesz książkę o tym?” i bym to zrobił. To nierealne. Tak samo nie wyobrażam sobie, że nagle dostaję propozycję udziału w antologii i piszę coś na kolanie, bo wymaga tego ode mnie miesięczny deadline. Jeżeli już, musiałbym mieć na opowiadanie gotowy koncept, może nawet gotowy tekst w szufladzie, który czeka na swoją kolej, tak jak teraz, w Magazynie Histeria. Nie traktuję pisania jako pracy, lecz jako formę samorealizacji, rozwoju duchowego, uzewnętrznienia emocji, które we mnie tkwią i przekazania wartości, które wyznaję. Takie podejście ma wiele zalet, z których największą jest maksymalne możliwe dopieszczenie powieści. W pasji jest entuzjazm, który nigdy się nie kończy, zaś w pracy zawodowej czekają Cię typowe zagrożenia, jak lenistwo, odwalanie fuszerki, wypalenie i tym podobne.  Będę to powtarzał do znudzenia – tworzenie, nie produkcja. Sztuka, nie potrzeba zarobku. Emocje, serce, nie ekonomia. Fanów horroru wiejskiego jednak uspokoję, gdyż w trzeciej powieści wracamy na wieś i będzie chyba nawet bardziej wiejsko niż w „Gałęzistym”.

4.       Historia przestawiona w „Grzeszniku” jest chyba niemal w całości wymyślona, takie wydarzenia nigdy nie miały miejsca. Jednak i tak pomimo tego, research jaki zrobiłeś może nasuwać myśl, że fabuła dość mocno oparta jest na prawdziwych miejscach. Co jest fantazją, a co prawdą w powieści?

Wszystko w „Grzeszniku” jest fikcją. Poczynając od tego, że w spokojnych Suwałkach tak naprawdę nie grasuje żadna zorganizowana grupa przestępcza, przez opisane wydarzania, po postacie, ksywki i rysopisy. Na potrzeby powieści musiałem też stworzyć kilka nieistniejących obiektów, jak pub należący do Suchego, czy agencję towarzyską „Harem”. Nie ukrywam, że inspiracją, jeżeli chodzi o wygląd postaci były znane osoby z polskiej popkultury. Suchego wyobrażałem sobie jak Roberta Więckiewicza, jego żonę – jak Małgorzatę Foremniak, tylko z kręconymi włosami. Siostrę (zwłaszcza jej fryzurę) – jak Kożuchowską. Knizio to zaś wykapany Wojciech Zieliński. Największy problem miałem z tytułowym Grzesznikiem, ale w końcu uznałem, że do tej roli jak ulał pasowałby Marcin Dorociński ze swoją pokerową twarzą znaną chociażby z kreacji Despera w „Pitbullu”. Wspomniany przez Ciebie research dotyczył głównie aksjomatów gangsterskiego świata, tematyki opętania, manipulacji, języka ciała i… metod doskonałego kłamania. Ciekawiło mnie na przykład, jak tworzą się duże grupy przestępcze, z czego wynikają porachunki, jak wyglądają relacje między bossem, a jego żołnierzami i tak dalej. Jednak inspirację do pewnych motywów jak zwykle przyniosło życie. Na przykład wszystkie gagi, które pojawiają się przy okazji scen piłkarskich, wydarzyły się naprawdę, oczywiście nie w wykonaniu gangsterów, a moim i moich kolegów z boiska. Co do jednego. Wszystkie cięte teksty, wszystkie nieuczciwe zagrywki w czasie gry – samo życie.

5.       Właśnie o research chciałem zapytać. W przypadku obydwu powieści przykładasz duża rolę do przygotowywania powieści. Widać to min. na fanpagu Twoich książek, odwiedzasz miejsca, zbierasz historie, dokumentujesz wszystko zdjęciami.  Nie często się spotyka, aby autor piszący horror przykładał taką wagę do tego początkowego stadium powstawania swojego utworu?

Skoro Bonda szczyci się researchem, to mam być gorszy? (śmiech). Moje podejście wynika z tego, o czym już mówiłem – książkę traktuję jak dzieło sztuki. Moje dziecko, które firmuję własnym nazwiskiem. Moje dzieło musi być doskonałe. To oczywiście niemożliwe, ale nic nie broni, by do tej doskonałości dążyć, należycie zadbać o jakość. Tworzenie wynika z emocji. Historię trzeba nie tylko wymyślić, nie tylko ją sobie wyobrazić. Historię trzeba poczuć wszystkimi możliwymi zmysłami. Trzeba ją zobaczyć, dotknąć, usłyszeć, oddychać tym samym powietrzem, co bohaterowie. Trzeba przeżywać podobne emocje, co oni, wtedy opisze się je wiarygodniej.  Trzeba się bać. Tylko wtedy opowieść będzie pełna, dopieszczona pod każdym względem. Jako czytelnik jestem krytykiem nawet ostrzejszym niż Karpie, potrafię nazwać swoje wymagania, potrafię merytorycznie powiedzieć, co w danej książce mi się podoba, a co nie, co obiektywnie jest dobre, a co kompletnie spartolone. Na przykład – elementem mistrzowskiego warsztatu jest umiejętność tworzenia satysfakcjonujących zakończeń i wiarygodnych dialogów. Czy zatem można nazwać mistrzem pióra kogoś, kto ma z nimi problem? No nie, mistrz, jak sama nazwa wskazuje, nie ma problemów z żadnym elementem pisarskiego rzemiosła. Oceniam książki pod wieloma kątami – ile pracy w nie włożono, czy bohaterowie są należycie zarysowani, czy historie mnie wciągają, czy nużą, czy występują ciekawe dialogi, czy przyjemnie się je czyta, czy występują niepotrzebne sceny albo wątki, które pojawiają się na moment i potem w ogóle się do nich nie wraca, czy mamy szczyptę humoru, czy bywam zaskakiwany, czy odczuwam emocje i wreszcie – czy czytając daną książkę poszerzam wiedzę. To kapitalna sprawa. Niedawno na przykład, czytając Chmielarza dowiedziałem się, że zabójstwo i morderstwo to dwie różne rzeczy. I świetnie! Zawsze to dodatkowy wymiar i zaleta książki, nigdy odwrotnie. Warto więc do researchu się przyłożyć. Należy jednak pamiętać, by nigdy nie był ważniejszy od opowieści. Zawsze powinien być dla niej jedynie tłem. Nie wiem jak naprawdę jest u innych autorów w polskiej grozie, Ty siedzisz w tym głębiej, ale nam wszystkim powinno zależeć, by wreszcie zerwać z łatką horroru jako rozrywki literackiej niższego rzędu. Przynajmniej tym, którzy nie piszą książek z góry nastawionych na bycie literaturą klasy B. To oczywiście bardzo krzywdzące kategoryzowanie, w innych gatunkach też znajdziesz powieści, które nie mają absolutnie żadnej wartości, pełne głupot, słabego researchu, niedopracowane, taśmowe produkty, niemniej – inne gatunki nie powinny nas obchodzić. To od nas zależy, jak horror będzie postrzegany z zewnątrz. Jeżeli będzie rozwijał czytelnika, uczyni kolejny krok ku poprawieniu swojej opinii.

6.       „Grzesznik: to gangsterska historia połączona z horrorem. Na okładce książki można znaleźć porównania do „Chłopców z ferajny”, nie wiem dlaczego, ale relacje pomiędzy głównymi bohaterami i otaczająca je tajemnica, groza i niesamowitość bardziej mi przypomina filmy „Adwokat Diabła” czy „Harry Angel”?


Masz częściową rację. Wymienione przez Ciebie filmy i wspomnianych „Chłopców...” łączy jedno – niesamowicie ciekawe dialogi. I to właśnie do nich odnosi się wzmianka na okładce, gdyż poświęciłem im szczególną uwagę. Przeanalizowałem kino Martina Scorsese i doszedłem do wniosku, że filmy tego reżysera są pod tym względem wybitne i to właśnie dialogi są ich najmocniejszą stroną. Zwłaszcza w gangsterskich – nie  tylko „Chłopcy...”, ale i „Kasyno”, czy moja ulubiona „Infiltracja”. Chwytliwe, zapadające w pamięć dialogi to kolejny wymiar czy to książki, czy to filmu, nad którym warto przysiąść. Przecież to teksty z dialogów stają się legendarne i na stałe wchodzą do języka potocznego. To teksty z dialogów najbardziej zapadają w pamięć – czy jesteś mi w stanie przytoczyć na szybko jakikolwiek znany, książkowy cytat niepochodzący z dialogu? Dialogi to sól dobrego pisarstwa, ponieważ poprzez nie pokazujesz, a nie opisujesz. To w dialogach zarysowujesz postacie, tworzysz ich charakterystyczne powiedzonka, sprawiasz, że nabierają życia. Suchym opisem nigdy tego nie osiągniesz. Scenariusze filmowe składają się niemal wyłącznie z dialogów, bo to one są esencją opowiadanej historii. W dialogach możesz do woli stosować humor, który w wykonaniu narratora momentami mógłby nie zagrać. Powieści z dużą ilością dialogów czyta Ci się przyjemniej, ponieważ nie są jednym wielkim blokiem tekstu, a występuje tak potrzebna czytelniczemu mózgowi różnorodność w strukturze akapitów. Dodatkowo to najprostszy sposób na sprawdzenie, czy scena jest napisana poprawnie – czy dialogi czytane na głos brzmią naturalnie?
Pisanie dobrych dialogów to prawdziwa sztuka, ponieważ można bardzo łatwo wpaść w pułapkę ekspozycji, czyli przykładowo rozmowy bohaterów o rzeczach, o których nie powinni mówić, gdyż omawiane zagadnienia znają od podszewki. Dam głowę, że przynajmniej części rzeczy, które właśnie wymieniłem nie wiedziałeś. Mało kto zdaje sobie z tego wszystkiego sprawę.

7.       Powiem szczerze, że w kilku aspektach jestem zaskoczony finalnym produktem. Oczywiście pozytywnie, chociaż brakowało mi tak wyraźnej kobiecej postaci jak w „Gałęzistym” . Mam na myśli Natalię. Nie mamy też kompletnie seksu (śmiech). I to mnie zaskoczyło bardzo, ponieważ wielu młodych autorów „oddaje pola” przy tworzeniu scen erotycznych, zaś Tobie udało się to rewelacyjnie. 

W „Gałęzistym” scena seksu służyła odwróceniu uwagi od innej rzeczy i dlatego pokazałem ją tak szczegółowo, bez owijania w bawełnę, wręcz pornograficznie. Myślę, że to jedna z przyczyn, dla których jeszcze nikomu nie udało się przewidzieć zakończenia tej książki. W „Grzeszniku” sceny seksu nie były konieczne, choć nie do końca jest jak mówisz, bo w moim ulubionym rozdziale „Harem” mamy coś w rodzaju gry wstępnej  (śmiech). Polemizowałbym też, czy brakuje w „Grzeszniku” wyrazistych kobiet, nawet jeżeli występują na drugim planie. Żona Suchego ma charakterek, podobnie jego siostra, której rola w powieści jest ważniejsza, niż może się czytelnikowi początkowo wydawać. Z kolei jego schorowaną matkę uważam za chyba najlepiej wykreowaną postać zaraz po tytułowym Grzeszniku. „Dobrze wykreowana” niekoniecznie musi znaczyć  „intrygująca”, a to zapewne masz na myśli, przytaczając Natalię z „Gałęzistego”. Ja rozumiem przez to, że postać wywołuje emocje (niekonieczne dobre, wielu recenzentów podkreśla, że nie polubili nawet Suchego), zapada w pamięć i jest wiarygodna w swoich działaniach, które nawet jeżeli nas irytują, potrafimy zaakceptować jako możliwe w prawdziwym życiu, na przykład w wykonaniu starej, niedołężnej, upartej kobiety. To mi wystarczy. Nie da się ukryć, że w „Grzeszniku” pierwszoplanowe role pełnią mężczyźni, bo to głównie z nimi kojarzy się gangsterski światek – z władzą, kultem siły i dobrą, typowo męską zabawą jak nocne kluby i sport. Oczywiście, zazwyczaj otaczają się pięknymi kobietami, lecz stanowią one głównie element tła, ozdobę dla historii. Uspokoję Cię jednak, ponieważ w mojej trzeciej książce takie intrygujące, nieprzewidywalne, kobiece postacie w stylu Natalii pojawią się aż dwie, może nawet trzy.

8.       Ostatnio przeczytałem, że polski rynek książki jest tak ukształtowany, że autor MUSI sam dbać o reklamę swojej powieści, sam zabiegać o spotkania autorskie, tworzyć wokół książki marketing (wyłączając kilku pisarzy z najwyższej półki). Jak zareagowałeś, gdy zdałeś sobie sprawę z tego, jak dużo leży w twoich rękach, działaniach i pomysłach? Nie myślałeś może; „Oddam książkę wydawcy i niech on działa”?

Przyznam, że świeżo po premierze „Gałęzistego”, kiedy pojawiło się kilka bardzo pozytywnych recenzji, naiwnie myślałem, że teraz wszystko potoczy się samo, wieść o książce się rozniesie i, jak to mówi moja ulubiona czytelniczka, kariera „ałtora” pójdzie z górki. Potrzebowałem trochę czasu, by uświadomić sobie, że to tak nie działa. Internet umożliwia szybkie udostępnienie dowolnej informacji, reklamy czy opinii, ale trzeba zdawać sobie sprawę, że taką możliwość ma każdy użytkownik, więc Twój komunikat szybko znika pod natłokiem innych treści. Jak zareagowałem po uświadomieniu sobie tej prostej prawdy o świecie? W swoim stylu. Zacząłem działać, i to tak, jak nie działa chyba żaden inny autor w Polsce. Przykład – nawet kina, które emitują moje reklamy totalnie nie miały pojęcia, jak postępować z osobą fizyczną, która zleca im kampanię. Zawsze zgłaszają się do nich firmy i była to dla nich zupełnie nowa sytuacja, że się tak wyrażę, proceduralna. Promocja to oczywiście sporo roboty, wiadomo, że wygodniej jest nie zawracać sobie nią głowy i skupić się wyłącznie na pisaniu, ale ja odwróciłem na to punkt widzenia i staram się dostrzegać wyłącznie pozytywy – ilu wspaniałych ludzi przy tej okazji poznałem, ile ciekawych, przydatnych rzeczy nauczyłem się przez doświadczenie, nie dałby mi żaden kurs ani szkolenie. Czysta praktyka i bezcenny kapitał na przyszłość. Promocja z utrudnieniami na starcie, z którymi się borykałem to też w pewnym sensie ćwiczenie kreatywności, pracowitości i silnej woli. Choć świat prze do przodu, jedno w nim się nie zmienia –  kluczem do sukcesu jest tak naprawdę wyłącznie determinacja i regularność. Przypadki osób, które doszły do czegoś bez ciężkiej pracy są marginalne, można to porównać do szczęśliwego zrządzenia losu jak wygrana na loterii, która spotyka nielicznych. Mam na siebie plan, konsekwentnie go realizuję i nie mam żadnych wątpliwości, że kiedyś osiągnę cel.

9.       Podejrzewam, że już masz pomysł na kolejną powieść, może nawet ją piszesz. Ponownie skręcasz w inną stronę i zaskoczysz czytelnika?

Może się zdziwisz, ale jestem właśnie w trakcie mniej więcej szóstej-siódmej korekty swojej trzeciej powieści, której najsurowsza wersja była gotowa już w kwietniu. Jak już wspomniałem – wracamy na wieś, na piękne ziemie Suwalskiego Parku Krajobrazowego, ale porzucamy demonologię słowiańską na rzecz tematyki czarownic. „Inkub” to połączenie kryminału i horroru, z obszernie rozbudowaną warstwą obyczajową. Opowieść o samotności, determinacji i celu uświęcającym środki. Książka opowiada dwie związane ze sobą historie – jedną osadzoną współcześnie, drugą w czasach PRL-u. W pewnym momencie połączą się w jedną całość. Aby obie były satysfakcjonujące, konieczna jest odpowiednia długość książki. Jak dotąd najdłuższa ze wszystkich – w „Grzesznikowym” formacie liczę jakieś 650 stron. Przemycę też trochę regionalnych smaczków, na przykład część dialogów będzie napisana suwalską gwarą, oczywiście tak, by czytelnicy spokojnie mogli ją zrozumieć. Zamierzam przekonsultować to ze specjalistą w tej dziedzinie. Za mną obszerny research, z akcjami typu samotna noc spędzona na wiejskim odludziu i liczne rozmowy z tubylcami. Bardzo owocne, niektóre zwyczaje dawnych mieszkańców suwalskiej wsi stanowią dobry podkład pod historię z dreszczykiem. Mówię tu zwłaszcza o jednym nałogu. Posiłkuję się też literaturą naukową i beletrystyką. Aby wczuć się w klimat opowieści gatunkowej, zamierzam przeczytać wszystkie najlepsze współczesne polskie kryminały. Miłoszewski już za mną, aktualnie pochłaniam Chmielarza, nie odpuszczę też Bondy, bo zapewnia ogromną ilość wiedzy, także tej proceduralnej, co w tej chwili jest dla mnie najważniejsze. Historia zawarta w „Inkubie” już teraz bardzo mi się podoba, są emocje, jest humor, czytelnika czeka też kilka mocnych twistów, które wywrócą opowieść do góry nogami. Nie przewidzicie zakończenia!  Koleżanka, która zawsze jako pierwsza „testuje” moje wypocinki, już je przeczytała. Twierdzi, że jak dotąd będzie to najlepsza powieść na moim koncie. Czy jej zdanie podzielą inni czytelnicy, okaże się już wkrótce. Marzyłbym, by „Inkub” wyszedł na Boże Narodzenie przyszłego roku, ale zamierzam dłubać w nim tak długo, aż będę z niego w pełni zadowolony. Ku chwale dobrego, dopracowanego horroru! 

Dziękuję za rozmowę i powodzenia!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz