poniedziałek, 11 grudnia 2017

PRZEKLĘCI - Guy N. Smith frg



– Wzdłuż Nilu słyszy się wiele plotek. – Suma wstał, a niedopasowane szorty khaki opadły mu sporo poniżej kolan. Ten widok z pewnością rozbawiłby wielebnego, gdyby nie namacalna, zmuszająca do powagi bliskość starożytnego grobowca. – Nie powinien pan wierzyć we wszystko, co pan słyszy.
– A jednak życzy pan sobie, bym brał na poważnie pańskie insynuacje.
– Tak. – Oczy przewodnika zwęziły się, jego głos zniżył się do szeptu. – Bo są prawdziwe. Ale jak już wspomniałem, decyzja należy do pana. A teraz życzę dobrej nocy, wielebny. Przyjemnych snów.
Mason patrzył za odchodzącym, który zdawał się nie tyle iść, co sunąć na swych krótkich nogach, póki nie pochłonęła go ciemność.
Wielebny zaczął rozwijać koce na miękkiej, piaszczystej ziemi, lecz znów przyłapał się na spoglądaniu w mrok. Zadrżał. Pustynne noce były zimne; za dnia wędrowca przypiekało słońce, po zmroku przenikał go mróz. Ten wieczór wydawał się jednak Masonowi wyjątkowo lodowaty. Może powinien podtrzymać wygasający ogień, pofolgować prymitywnym instynktom, które mówiły mu, że blask płomieni przegoni dzikie zwierzęta. Coś przebiegło przez jaskinię, skryte w mroku, a on poderwał się. Zapewne szczur, roiło się od nich na terenie wykopalisk. Były niegroźne, w odróżnieniu od skorpionów i węży. Mason zatrząsł się, usiłując zrzucić z siebie nieokreślony lęk. Nie było tu niczego, przed czym nie ochroniłaby go wiara. Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę…

Gdy legowisko było już gotowe, uklęknął i spróbował oczyścić umysł modlitwą. Nie było łatwo. Szczur biegał w tę i z powrotem, poszukując resztek jedzenia. Nagły zryw zimnego pustynnego wiatru poderwał chmurę piachu i dmuchnął nią wprost w duchownego, jakby jakiś podszyty jadem głos powtarzał przestrogę Sumy w sobie tylko znanym języku. Jesteś złodziejem, wielebny, hieną cmentarną!
Kiedy Mason otworzył oczy, żar dogasał, wydzielając mdły poblask, w którym wydłużały się cienie – mroczne sylwetki żyjące własnym życiem i dotykające mężczyzny swoimi lodowatymi palcami. W ciężarówce leżała strzelba i trochę amunicji – rozważał pójście po nią, ale robiąc to, uległby tylko dziecinnym strachom. Jak wtedy, gdy rodzice kazali mu spać w osobnym pokoju. Groza tych kilku pierwszych nocy nadal żyła w jego pamięci. Słyszał szepty, drżąc pod przykryciem, czuł palce muskające go przez pierzynę, szturchające go, gdy podskoczył, jakby z niego kpiły. Dziecinne lęki, które w końcu minęły. Do czasu. Naciągnął koce aż na głowę.
Nasłuchiwał. Szczur poszedł sobie, prawdopodobnie zmęczony ciągłym poszukiwaniem jedzenia, i wrócił spać do swojej nory. Mason chciałby móc usnąć. Nagle opuściło go zmęczenie. Być może powinien pójść po latarkę i próbować czytać. Ale to oznaczałoby wyjście na zewnątrz po ciemku…
Głosy! Całkiem jak te, które pamiętał ze szczenięcych lat; niemożliwe do rozszyfrowania szepty, jakby jakieś demony przyczaiły się w cieniach i drwiły z niego. Zacisnął powieki, zatrząsł się gwałtownie.
Coś sprawiło, że otworzył oczy. Gdzieś w pobliżu zapaliło się światło, tak jak kiedyś, gdy matka zaglądała do niego, by sprawdzić, czy już śpi. Widział je przez koce, przeszywający złoty blask, tak jasny, że musiał mrużyć oczy. Ze zgrozą szukał racjonalnego wytłumaczenia. Być może to po prostu dopalające się drwa buchnęły płomieniem. Musiał mieć pewność. Bez tchu, bojąc się patrzeć, podniósł się i wychynął ze swego legowiska.
Scena, która mu się ukazała, wydusiła z okolonych siwą brodą ust pełne zdumienia stęknięcie, które przeszło w jęk przerażenia. Niedorzeczne, to nie mogło się dziać naprawdę! To senna mara spłodzona w pustynnej gorączce, halucynacja wywołana przez myśl o przesądach Sumy, przez tubylców, którzy unikali tego miejsca po zmroku. Patrzył, wciąż usiłując przekonać samego siebie, że ma przed oczami tylko wytwór wyobraźni, majaczenie starego człowieka.
Jaskinia albo zogromniała, albo dopiero ukazała swoje prawdziwe rozmiary, wcześniej maskowane ciemnością. Tyle że nie była już jaskinią, a wielką komnatą o gładkich ścianach: grobowcem, takim, jaki mógł czekać za ciężkimi drzwiami odkrytymi w pobliskim wykopie. Cała scena skąpana była w promienistym, złotym świetle, jakby do mrocznego wnętrza wdzierała się łuna zachodzącego słońca. Mason nie przestawał patrzeć. Pośrodku pomieszczenia ujrzał mały, prosty sarkofag. Jego widok napełnił wielebnego smutkiem, aż obraz rozmazał mu się przed oczami, zasnuł mgiełką; trumienka przyciągała wzrok niby jakąś hipnotyczną mocą.
Temperatura spadła o kilka stopni, a światło przygasło, sprowadzając z powrotem cienie. I wtedy na oczach duchownego wieko trumny zaczęło się unosić, jakby malutki lokator powrócił do życia – albo wcale nie był martwy.
Wielebny Mason pragnął oderwać wzrok; chciał krzyczeć, chciał wyrwać się z tego niepojętego królestwa śmierci. Jednak miał wrażenie, że stracił panowanie nad własnym ciałem, jakby jakaś obca siła zmuszała go do śledzenia biegu wydarzeń, do chłonięcia grozy tego niesamowitego zmartwychwstania.
Wieko sarkofagu odskoczyło na bok. Biała, odziana w długą tkaninę postać usiadła, obnażając się, a jej rysy oraz nagość ukazały się w całym majestacie. To nie dziecko, lecz kobieta, drobna, ale niesłychanej urody. Jej pełne, czerwone usta poruszały się, gdy rozglądając się z przestrachem, wypowiadała niesłyszalne słowa. Wielebny rozumiał je wszystkie, choć żaden dźwięk nie docierał do jego uszu. Błagała go.
– Zabierz mnie stąd, o nieznajomy, a także mojego ukochanego, który jest tu ze mną pogrzebany. Zabierz nas do swego kraju i uwolnij od klątwy, którą nas obłożono. Zaklinam cię!
Masonowi wydawało się, że dostrzega w pewnej odległości drugi sarkofag, większy i całkiem nieruchomy – ale mogło to być jedynie przywidzenie. Takie jak to przed jego oczami!
– To nie złudzenie, nieznajomy. – Zdawała się czytać w jego zmąconym umyśle, który wciąż szukał logicznego wytłumaczenia. – Jam jest Dalûkah, zniewolona kapłanka tego, którego imienia nie śmiem nawet wymówić. A tam leży mój kochanek, żołnierz Ãba-aner. Zbrodnią, którą popełniliśmy, była miłość. Uwolnij nas, zaklinam cię, zabierz nas z tego grobowca do twej krainy, póki jest jeszcze czas. Zanim ponownie skażą nas na śmierć i pogrzebią na wieczność.
Jej głos zanikał, światło załamywało się, powracała ciemność. Mason znów znalazł się w mrocznym odosobnieniu jaskini, świadom, że to, czego doświadczył, nie było ani snem, ani halucynacją. To zdarzyło się naprawdę, bez najmniejszej wątpliwości.
                                                                         *

Gdy duchowny wynurzył się z jaskini następnego ranka, Suma zdążył już zniknąć. Ślady kół wiodły w głąb pustyni – gdy przykryje je niesiony wiatrem piach, będzie tak, jakby przewodnik nigdy nie istniał. Jeszcze jedna legenda, która mogła, ale nie musiała być prawdziwa.
Mason był zmęczony, jakby wcale nie spał, a za oczami czuł uporczywy ból, który wraz z upływem dnia mógł się tylko nasilić. Znów wrócił myślami do sceny w komnacie: piękna kobieta upraszała go, by ją zabrał, by uwolnił ją od starożytnej klątwy. Lecz jak miał jej pomóc, skoro nie został po niej już żaden ślad? Jaskinia nie skrywała tajemnych wnęk, w mroku nie schowano ani jednej trumny.
Z natłoku niespokojnych myśli wyrwało go pojawienie się tubylców. Powinno ich być pięciu, ale część umknęła, ulegając przesądom i tchórzostwu. Zostało dwóch, starszy mężczyzna i chłopiec – możliwe, że ojciec i syn, ale duchowny nie zadał sobie trudu, by to potwierdzić. Słońce już wzeszło i chłód podziemi z pewnością wydawałby mu się atrakcyjną perspektywą, gdyby nie wspomnienie nocnej wizji.
– Tamci odeszli. – Stary pokazał palcem na pustynię. – Poszli za Sumą. On też się bał.
– Ale ja się nie boję, bo nie ma czego. – Wielebny Mason miał nadzieję, że jego oblicze nie zdradzi oznak lęku, który nadal odczuwał. – Im szybciej wejdziemy do grobowca, tym lepiej. Przy odrobinie szczęścia wyniesiemy się stąd przed zmrokiem.
Zewnętrzne drzwi stanowiły większą przeszkodę, niż przypuszczali, i minęły trzy godziny, nim z pomocą łomów i dłut udało im się wreszcie przebić do suchego, zatęchłego korytarza.
Mason stanął wewnątrz, mając wrażenie, że znalazł się w próżni, gdzie nie płynie czas, na pomoście między dwoma cywilizacjami. Przytrzymał się ściany, czując nagły zawrót głowy. W pylastym mroku rysował się kontur wewnętrznych drzwi, za którymi znajdowało się…
– Złe miejsce. – Stary kurczowo przyciskał do siebie chłopca. – Bardzo złe miejsce. Spójrz! – Jego głos przerodził się w pisk, wyciągnięty palec zadrżał.
– To tylko malowidło – powiedział duchowny, czując, że w jego mowę również wkradło się drżenie. Na wąskiej płycie okalającej drzwi wyryty był dwugłowy wąż z przeszywającymi oczami, przed którymi nie sposób było się ukryć.
– To znak Seta! – Stary tubylec wycofywał się, ciągnąc za sobą chłopca. – To przeklęte miejsce. Uciekajmy stąd zanim zostaniemy zamordowani jak Ozyrys, zanim pomrzemy jak Dalûkah i Ãba-aner!
– Wyjdźcie teraz, a nie dostaniecie zapłaty! – wrzasnął Mason, budząc echo w zamkniętej przestrzeni.
– Pieniądze nieważne.
– Słuchaj. – Poruszając się z nieoczekiwaną w jego wieku sprawnością, zagrodził im drogę. – Nie pozwolę wszystkim uciec, kiedy cel jest już w zasięgu wzroku. Będę się targował. Pomóżcie mi obalić te drzwi, a zapłacę wam waszą należność i puszczę was. Do grobowca wejdę sam.
Tubylec zaczął ssać bezzębne dziąsła, znów spojrzał na malowidło na drzwiach. Chłopiec szarpał go, płacząc i prosząc, żeby odeszli już teraz.
– Dobrze, wyważymy dla ciebie drzwi. Ale zaraz potem nam zapłacisz i odchodzimy.
Mason skinął głową, pozwolił sobie na wyraźne westchnienie ulgi, a potem podniósł łom.


* * *

Był teraz sam. Nasłuchiwał stukotu kroków, gdy tubylcy oddalali się, i zastanawiał się, czy powinien pójść za nimi. Nie, nie gdy dotarł już tak daleko, nie gdy wydał istotną część swych oszczędności, by odnaleźć grobowiec. Było ledwie południe; mógł pracować pięć lub sześć godzin, wynieść tyle, ile zdoła w tym czasie, potem załadować ciężarówkę i oddalić się przed zmrokiem. Za wszelką cenę musiał oddalić się przed zmrokiem!
Wziął głęboki wdech i przeszedł przez rumowisko, wiedząc, że w tym właśnie momencie cofa się w czasie, przekracza próg królestwa umarłych. Powłóczył nogami; we wściekle trzęsącym się świetle latarki widać było kurz unoszący się przy każdym ruchu.
Wielebny Mason wzdrygnął się i prawie zerwał się do ucieczki, lecz strach zdążył pozbawić go kontroli nad członkami. Wnętrze – zwykła, pozbawiona ozdób komnata z małym sarkofagiem w centrum – wyglądało bardzo znajomo. Natychmiast je rozpoznał. To właśnie o tym miejscu śnił, ten grobowiec widział w swojej wizji!
O dziwo strach opuścił go z wolna, gdy stał tak w środku, przesuwając snopem światła po łuku. Komnata miała mniej niż dwadzieścia metrów kwadratowych. Była skromna w porównaniu z innymi, które miał okazję oglądać, jej prostota kontrastowała z ich majestatem. Zdawało się, że w tym miejscu zmarli mogli spoczywać w spokoju… Ale czy aby na pewno?
Spodziewał się, że znajdzie drugą trumnę. I faktycznie, stała na podwyższeniu: skrzynia znacznie większa od tej pierwszej, pozbawiona jakichkolwiek rzeźbień czy malowideł.
Przesunął promień latarki w lewo i podskoczył odruchowo, gdy światło odbiło się od dwóch par błyszczących oczu. Ukazał mu się amulet, również przedstawiający dwugłowego węża – złowrogiego, lśniącego upiornie Seta. Tuż obok, na samotnej półce stała obsydianowa głowa wielkości piłki do krykieta, o sprawnie wyrzeźbionych rysach i arystokratycznym spojrzeniu, pełnym dumy, ale nie wrogości.
– Dziwne – powiedział głośno wielebny, czując ulgę na dźwięk własnego głosu. – Grobowiec tej wielkości, a jednak nie zawiera żadnych skarbów. Nie ma też śladów rabunku. Żadnego jedzenia dla wzmocnienia ka w ich długiej podróży, żadnych kosztowności, mimo iż zmarli bez wątpienia pochodzili z bogatego rodu.
Zaczął podchodzić do mniejszej z dwóch trumien niczym przyciągany jakąś siłą, jakby nie sprawował już kontroli nad własnymi działaniami. Przesunął palcami po wieku, ale nie znalazł żadnych mocowań, a jedynie pojedynczy zawias, który ustąpił tak łatwo, że można by pomyśleć, iż naoliwiono go wczoraj. Wieko uniosło się i uchyliło bezdźwięcznie. Wtedy powrócił strach! Przed wielebnym leżała Dalûkah. Wyglądała identycznie jak wczorajszej nocy, gdy błagała o pomoc!
Nie chciał patrzeć, wolałby zatrzasnąć trumnę i odejść, pójść w ślady Sumy i tubylców. Nagle poczuł przytłaczające zło, zimną, odpychającą, niewidzialną siłę; spojrzenie dwóch par złośliwych ślepi przeszywające go jak promień lasera. Pył zgęstniał, snop latarki z ledwością wyłaniał nieruchomą sylwetkę leżącą na dnie sarkofagu. Mason ujrzał jej twarz spozierającą spośród warstwy lnianych pasów, poluzowanych tak, jakby ktoś starał się zrobić miejsce na wzięcie oddechu – jak gdyby Dalûkah nie była martwa i potrzebowała powietrza.
Jakże pięknie wyglądała, nieskażona upływem tysięcy lat. W jej oczach nadal widać było blask, jej długie, ciemne włosy wciąż nie straciły połysku. Po chwili jednak Mason poczuł grozę na widok rany, paskudnego cięcia pod lewą piersią, gdzie bezlitosne ostrze przeszyło ją i okaleczyło, by zostać wyciągnięte dopiero, gdy upadała skrwawiona na podłogę.
Jej oczy wciąż patrzyły rozumnie. Wielebny przytrzymał się krawędzi trumny, walcząc z falą zawrotów głowy. Ujrzał, jak usta poruszają się. Wydobył się z nich łagodny głos, przywodzący na myśl szemranie fal na opuszczonej plaży:
– Nie zawiodłeś mnie, nieznajomy. A teraz zabierz mnie i żołnierza Ãba-anera byle dalej od tego miejsca, do twego kraju, gdzie wreszcie uwolnimy się od klątwy. Nie zwlekaj, bo pozostając tutaj, narażamy się na wielkie niebezpieczeństwo!
Odmowa nawet nie przeszła duchownemu przez myśl. Zastanawiał się tylko, jak w pojedynkę wyniesie dwa ciała z grobowca. Wiedział jednak, że jakoś mu się uda. Byli tu nieszczęśliwi, a gdzie indziej mieli szansę odnaleźć spokój. Dziewczyna prosiła o pomoc – nie zamierzał jej zawieść.
Mumia Dalûkah nie stanowiła kłopotu, gdyż była lekka jak dziecko. Uniósł ją bez trudu, przycisnął do piersi, przebrnął przez zewnętrzną komnatę i wszedł po długich schodach. Nie zatrzymując się na odpoczynek, wrócił po trumnę.
Potem przyszła kolej na Ãba-anera. Chłód grobowca powitał wielebnego raz jeszcze, jak lodowata bariera zagradzająca dostęp przybyszom. Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną… A jednak trawiło go dojmujące uczucie samotności.
Mężczyzna był wysokim, przystojnym przedstawicielem swej epoki; jego rysy wskazywały na zaciekłość charakteru, choć w oczach malowała się skrywana łagodność, a także coś więcej – głęboki smutek. Muskularna sylwetka skażona była jedynie przez ranę od miecza, identyczną z tą, która szpeciła ciało Dalûkah. Okropne cięcie bez wątpienia sięgało aż do serca.
Rozległ się syk – być może spowodowany podmuchem pustynnego wiatru, płynącym w głąb otwartego tunelu, do którego powietrze nie miało wstępu od niepamiętnych czasów. Mason wmawiał sobie, że to z pewnością właśnie wiatr – wszak wąż na amulecie był tylko nieożywionym przedmiotem. Jego ślepia zalśniły w blasku latarki wyłącznie dlatego, że wykonano je z kamieni szlachetnych.
Tym razem wielebny musiał przeciągnąć zwłoki po ziemi, bo ich podniesienie okazało się niemożliwe. Krzywił się, gdy wleczone nogi zaczęły podskakiwać na schodach, a on sam czuł każdy ich wstrząs. Jednak jakoś podołał, a potem wrócił po trumnę.
Słońce wisiało nisko po zachodniej stronie, gdy wielebny Mason wybierał się na ostatni wypad pod ziemię. Nie musiał znowu tam iść i nie miał pojęcia, czemu to robi. Czy pchał go jakiś wewnętrzny przymus, czy to chciwość obudziła się w nim na widok czterech klejnotów migoczących w dwóch łbach węża Seta? A może tak bardzo pragnął, by obsydianowa głowa stała się ozdobą jego kolekcji?
Był przestraszony, brakowało mu tchu po niedawnym wysiłku, czuł, jak drżały mu mięśnie. Latarka niedługo zgaśnie. Z pośpiechu zapomniał poszukać nowych baterii w ciężarówce.
Jednak sztuczne światło okazało się nie być niezbędne wewnątrz grobowca. Komora opalizowała tym samym blaskiem, który zapamiętał z nocnej wizji. Oczy Seta ożyły, zajarzyły się ognikami triumfu. Amulet był chłodny w dotyku, parzył w palce jakby wykuto go z lodu. Wielebny chwycił go kurczowo, przyciągnął do siebie, po czym zabrał obsydianową rzeźbę i ruszył do wyjścia.
Upadł, uderzył się w głowę. Poczuł ciepło cieknącej krwi, ale zignorował je. Przestraszył się, że zewnętrzne drzwi jakimś cudem zamknęły się i uwięziły go w tym diabelskim miejscu. Tak się jednak nie stało. Z ledwością zdołał odnaleźć w sobie dość siły, by po raz ostatni wspiąć się na stopnie, dziękując Bogu, że może znów patrzeć na szafranowe wieczorne niebo i oddychać suchym, gorącym powietrzem egipskiej pustyni.
Mimo zmęczenia znalazł siłę, by pojechać do Kairu nocą, nie robiąc po drodze żadnych przystanków, tak jakby obawiał się pościgu.
Gdy uruchomił ciężarówkę i wsłuchał się w przechodzony, rozklekotany silnik na jałowym biegu, wspomniał raz jeszcze słowa, które powiedział do Sumy: „Nie wrócę więcej do Egiptu.”
Teraz stały się przysięgą. Nie pragnął już nigdy odwiedzać tej krainy niewyjaśnionych tajemnic – w wielu przypadkach lepiej było nie poznawać prawdy.


 



Książka do kupienia w przedsprzedaży:
http://allegro.pl/przekleci-guy-n-smith-horror-okultystyczny-i7085685480.html 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz